sobota, 30 marca 2013

#5 Ból w Dubenhorn: Oczekiwanie


Gdy tylko Vengerud wyszedł, Radochna zrzuciła fartuch i wyszła z karczmy. Miała parę własnych spraw do załatwienia. Szybciej, szybciej, muszę zdążyć... Psia mać! Nic nie muszę, nie wiem, o co chce prosić, ale czuję, że muszę być… pociągająca. Tak!  tak robią wielkie damy, aby postawić na swoim. Dobiegła do domu – był niewielki, ale solidny i drewniany, jeszcze po pradziadku. Teraz nie miała już rodziny w okolicy oprócz dalekiego kuzynowska, z którym nie chciała mieć za wiele wspólnego. Umyła się w zimnej wodzie, rozpuściła długie, kruczoczarne włosy i odgrzebała zieloną sukienkę z haftami. Było na tyle ciepło, że zrezygnowała z palenia w piecu. Nastawiła tylko ogień w palenisku – tak na wszelki wypadek, a nóż gość będzie chciał napić się ziółek. O ile przyjdzie. Nie znała go. Tylko ten list, który dostała przed tygodniem… Usiadła na krześle. Po chwili wstała i stanęła naprzeciwko drzwi. I tu nie wytrzymała długo. Podeszła do komódki, wtarła w dłonie krem z polnego skrzypu, nałożyła wisiorek. Usiadła na stole, aby móc machać nogami, bo wtedy szybciej czas leci. I w tej samej chwili usłyszała kroki...

piątek, 29 marca 2013

#4 Ból w Dubenhorn: Skażenie



Trzech mężczyzn sto­ją­cych nad kras­nolu­dem. Chyba mężczyzn. W każdym razie istot, humanoidal­nych, postawnych. Świet­nie! Ciekawe ilu ich mieszka w tej wiosce. Muszę się jeszcze trochę dowiedzieć, teraz tylko dam zaczątek. Szlag, trudno wpływa się na świat z nie-miejsca!



Reszta na olej.tv Zapraszamy do lektury

Pozostałe części znajdziecie tutaj: #3  #2  #1


grafika z foter.com

niedziela, 24 marca 2013

In Arsene we trust(ed)


Czas na drugą część moich piłkarskich wywodów. Po analizie Realu, na tapetę biorę Arsenal Londyn. O drużynie z Emirates Stadium pisze mi się trudno. Od ponad dekady staram się obejrzeć każdy mecz Kanonierów we wszystkich możliwych rozgrywkach i bólem serca patrzę na kolejne porażki ukochanego teamu.

O słabych wynikach w ostatnich już prawie ośmiu latach napisano praktycznie wszystko. Że trener wypalony, że piłkarze masowo uciekają do Barcelony albo Manchesteru City, że dusigrosze, itd., itp. Tym bardziej zdziwiła mnie własna refleksja, że właściwie Real i Arsenal niewiele się od siebie różnią. A jednak na niwie sportowej tak wiele ich dzieli. Dlaczego? Bo diabeł tkwi w szczegółach…

Trener

Zacznę od ławki trenerskiej. Zarówno w Madrycie jak i w Londynie, trener (menadżer) jest postacią pierwszoplanową, której podskoczyć boi się nawet zarząd. O Mourinho pisałem w poprzednim wpisie, facet jest dla mnie trenerskim geniuszem. Przyszedł z zadaniem zdetronizowania Barcelony i tej sztuki dokonał. W tym sezonie (zwłaszcza po dwumeczu z ManU i wylosowaniu w ćwierćfinale tureckiej Galaty) jest murowanym faworytem w wyścigu po triumf w Lidze Mistrzów. Jeśli chce pozyskać jakiegoś piłkarza, wywiera taką presję na zarządzie, że wkrótce ów zawodnik zjawia się na treningu Los Blancos. The Special One wie, jak wykorzystać swoją pozycję w klubie i robi to z pełnym wyrachowaniem. Wszyscy łapali się za głowę, kiedy posadził na ławce Casillasa i kupił Diego Lopeza. Teraz mówi się, że Iker nie ma po co wracać – tak dobrze gra jego zastępca/następca.

Na pierwszy rzut oka podobnie jest w Arsenalu. Pracujący nieprzerwanie od 1996 Arsene Wenger jest nietykalny. Może ściągnąć kogo chce, wystawić kogo chce, a kibice wywieszą na trybunie napis IN ARSENE WE TRUST. Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że francuski Boss (jak nazywają go piłkarze) pogubił się. Po erze wielkiego Arsenalu, który skończył sezon bez porażki, nastały ciężkie czasy. Początkowo mimo braku wyników, Kanonierzy byli chwaleni za piękny styl, jakże różny od siermiężnego brytyjskiego futbolu. Jednakże dziś i ta zaleta odeszła w niepamięć.

Jose Mourinho, jak każdemu człowiekowi na ziemi, przytrafiają się wpadki. Czasami błądzi z ustawieniem bądź doborem personalnym. Jednakże Portugalczyk potrafi wyciągnąć z błędów wnioski, które potem procentują. Inaczej opiekun Arsenalu, który nieustannie brnie w bliżej nieokreślonym kierunku. Błędny schemat budowania drużyny sprawił, że Francuz zmierza wraz z całym klubem ku przeciętności.

Transfery

Podobnie jest z transferami. Zarówno Mou jak i Wenger mogą pozwolić sobie na kupowanie drogich zawodników. Były szkoleniowiec Porto, Chelsea oraz Interu to wykorzystuje i właśnie pozyskany za 40 mln Modrić strzelił gola na wagę awansu z Manchesterem w LM. Natomiast ekonomiczne wykształcenie Wengera nie pozwala, jak to czyni jego portugalski kolega po fachu, kupować bez liku kolejnych zawodników. On analizuje, obserwuje, a gdy decyduje się na zakup, przegrywa licytację z hojniejszą Chelsea czy zespołami z Manchesteru. A wystarczy tylko na chwilę zerknąć na grę Arsenalu, by zobaczyć ile daje swojej drużynie Santi Cazorla, kupiony za rekordowe dla Kanonierów 18 mln. Jak widać nie ważne jaką pozycję w klubie ma trener – istotne jest, jak ją wykorzysta.

Skład

Teraz zawodnicy. Wenger i spółka chcą stworzyć drużynę grającą pięknie dla oka, która będzie nie tylko zwyciężać, ale i zachwycać. Stąd transfery piłkarzy wyśmienitych technicznie. Efekt jest taki, że tego typu zawodnicy nie radzą sobie z twardo grającymi ekipami Premier League. Bardziej pasowaliby do… Realu. Jednak Jose Mourinho zdaje sobie sprawę, że cały światowy sport to nieustanny rozwój fizyczności, przełamywanie kolejnych barier wytrzymałości. Dlatego w składzie Królewskich oprócz filigranowego Angela di Marii, znajdziemy także silnego jak tur Michaela Essiena czy czyszczącego środek pola Xabiego Alonso. Tymczasem Francuz miał w swojej jedenastce tylko jednego walczaka – Alexa Songa, którego jednak sprzedał na poniewierkę w Katalonii. Teraz nie ma nikogo, kto zadbałby o komfort piłkarzy ofensywnych. I wszystko zaczyna się sypać. Oba kluby stać (Real odzyska pieniądze na koszulkach, a Arsenal zarabia krocie na najdroższych w Anglii biletach i sprzedaży ziemi po Highbury), ale w Madrycie są one czynione mądrze – w Londynie, niekoniecznie.

Sukcesy

Na koniec trofea. Real zdobył w ubiegłym roku mistrzostwo Hiszpanii, ale poza tym gablota z pucharami nie rozrasta się w jakimś zawrotnym tempie. O Arsenalu szkoda nawet gadać (prawie 8 lat bez wygranego mistrzostwa/pucharu). Jednak znów, jeśli pochylić się bliżej, zobaczymy jak inaczej wygląda posucha w obu stołecznych klubach. Los Blancos mają jednego wroga – Barcelonę. Koszmar, który jednak ostatnio przestaje być taki straszny. Widać progres, który może doprowadzić do zmiany hierarchii na półwyspie Iberyjskim. Do tego zawsze są blisko triumfu w Lidze Mistrzów. Królewscy są typem drużyny, która nie wygrywa wiele, ale nigdy nie można mieć do niej zastrzeżeń o brak zaangażowania. Oczywiście trzeba też uwzględnić krajową konkurencję. Real walczy w lidze i Copa del Rey z Barcą i osiemnastoma bankrutami, natomiast w Anglii są Man Utd, Man City, Chelsea, Liverpool, Tottenham, a reszta także nie należy do najsłabszych. Mimo wszystko Arsenal ma większe pole do popisu, choćby w Pucharze Ligi (pamiętny finał przegrany z Birmingham, które w tym samym sezonie spadło z Premier League – takie było mocne…).

Podsumowując, oba kluby są bogate, za sterami stoją charyzmatyczni trenerzy, a mimo wszystko nie zwyciężają. Jednak Real Madryt powoli wdrapuje się na szczyt, a Arsenal Londyn spada z niego na łeb, na szyję.

Pierwszą część tego wpisu możecie przeczytać tutaj

grafika z foter.com

sobota, 23 marca 2013

#3 Ból w Dubenhorn: Za wszystko trzeba płacić


Dubenhorn... Radochna skrzywiła się i splunęła w stronę szczura, przebiegającego przez kuchnię. Mężczyźni narzekają na brak roboty, ale na wojnę iść nie chcieli. Nawet ten dziwny krasnolud nie ma zajęcia. Kiedyś chociaż stary czarodziej się kręcił po karczmie i rozbawiał ludzi. Pokroiła zająca i wróciła na salę. Usiadła przy Vengerudzie i spojrzała na niego pytająco.

Zmęczony obecnością wśród tylu osób krasnolud jednym haustem dopił piwo i wstał. Jako że nie miał czym za nie zapłacić, najzwyczajniej wstał i ruszył w kierunku wyjścia. Całe zajście zauważył pilnie obserwujący gości właściciel karczmy, rosły facet bez jednego oka. W okolicy śmiano się, że mimo kalectwa widzi wszystko, co dzieje się w jego chacie. Spojrzał znacząco na Radochnę. Ta krzyknęła do krasnoluda:

- Pijesz, to płać! - W tej samej chwili zrobiło się wyjątkowo ciemno, zgasł kominek, a kilka osób opuściło swoje kufle. Z łoskotem potłukły się. Radochna zamarła na chwilę, ale zamiast zastanowić się nad sytuacją myślała o robocie. - No co? Idź do kuchni gary myć, jak nie masz czym zapłacić, a ja muszę posprzątać tutaj. – rzuciła w kierunku Vengeruda ścierkę.
- Chyba się z ogrem na rozum zamieniłaś! – Prawie krzyknął niewypłacalny gość, po czym szybko ruszył ku drzwiom. Gdy miał już wyjść, na jego drodze stanął właściciel. Różnica wzrostu między nimi wynosiła przynajmniej półtora metra.
- Ja się o to piwo nie prosiłem, ale jak dali to co miałem nie wypić – wymijająco powiedział krasnolud.
- Zapłać! – karczmarz utkwił w Vengerudzie swoje zdrowe oko.
- Zejdź mi z drogi, mam was wszystkich powyżej brody. – Powoli, acz zdecydowanie odsunął właściciela i wyszedł z karczmy. Na odchodne usłyszał jeszcze groźby pod swoim adresem, ale nie miały one już dla niego żadnego znaczenia. Myśląc tylko o tym, jak najszybciej znaleźć się w swojej izbie kroczył znajomą ścieżką. Nagle promieniujący ból przeszył jego głowę, od tyłu aż po samo czoło. Jedyne, co poczuł jeszcze przed utratą świadomości było błoto, w które wpadło jego bezwładne ciało.

Poprzednie części znajdziesz tutaj: #1 #2
grafika z foter.com

piątek, 22 marca 2013

O wolności słowa


Najpierw było strasznie, potem śmiesznie, teraz jest już dziwnie. Już trochę czasu minęło, od kiedy pierwszy raz przeczytałem artykuł, w którym posłowie PiS oburzyli się monologiem Abelarda Gizy w TVP. Po lekturze newsa, odpaliłem czym prędzej YT w celu znalezienia ów kontrowersyjnych treści. Jednak kolejne filmiki były wycofane ze strony, bo niby prawa autorskie. Na szczęście z internautami nikt nie wygra i na bieżąco pojawiały się nowe wersje.

czwartek, 21 marca 2013

Recenzja „Pokłosia”


Jeśli ktoś czyta(ł) tego bloga, to widział, że oglądałem jeden z dwóch kontrowersyjnych polskich filmów ostatnich miesięcy, czyli „Obławę”. Nie okazała się ona tak straszna, jak ją malowali. Teraz przyszedł czas na „Pokłosie”…

Zaczyna się niemrawo. Koleś (Ireneusz Czop) wraca ze Stanów, jedzie na wieś do brata (Maciej Stuhr), którego zostawiła żona. Od początku da się wyczuć jakąś taką niespotykaną w polskich produkcjach aurę tajemniczości (nieporównywalnie większą niż np. w „Domu Złym”). Naprawdę byłem pod wrażeniem. Niby nic, jest miasteczko polskie, z tradycyjnymi chłopami na ławeczce, słoneczko świeci. Ale w tym sielskim obrazie coś nie gra. Widz oczekuje czegoś wielkiego, elektryzującego. A tu Stuhr zbiera sobie nagrobki żydowskie na polu, a ludzie są na niego cięci, bo z tego powodu zniszczył jedną z gminnych dróg. Banalne wyjaśnienie, gdzie tutaj szok? Jednak owa zniszczona droga okazuje się tylko czubkiem prawdziwej góry lodowej. „Obława” chciała obalić mity II wojny światowej, ukazując niegrzecznych Polaków. No to w „Pokłosiu” mamy bardzo niegrzecznych Polaków w czasach okupacji.

Jak gdzieś przeczytałem, „Pokłosie” tkwi w klimacie kryminału. Tu się zgodzę, bo przybyły ze Stanów bohater kawałek po kawałku dochodzi do strasznej prawdy. Jednak w zwykłych kryminałach poznajemy zabójcę i koniec. Mówimy sobie – aha, to jednak ten/ta, nie spodziewałem się. W „Pokłosiu” jest inaczej. Prawda, której dowiadujemy się pod koniec uderza niesamowicie. Może nie jestem jakiś wybitnym kinomaniakiem, ale nie potrafię też zliczyć, ile filmów nakręconych w podobny sposób widziałem. A jednak obraz Władysława Pasikowskiego wywarł na mnie największe wrażenie.

Jeszcze jeden aspekt. Mam taką niepisaną zasadę, że o ile chętnie sięgam po zwiastuny, o tyle rzadko kiedy poznaję przed obejrzeniem wszystkie okoliczności filmu. W zdecydowanej większości przypadków działa to na moją korzyść, gdyż jeśli mam do czynienia z ekranizacją autentycznych wydarzeń, nie nastawiam się jakoś na to, co naprawdę się stało. Tak też było i tym razem. Historia opowiedziana w „Pokłosiu” miała (niestety) miejsce w przeszłości. Mimo, iż akcja dzieje się w niedawnej teraźniejszości, kluczem do całej fabuły są wydarzenia z 1941, jakie miały miejsce w miejscowości Jedwabne. Dla tych, którzy uważali na historii wszystko będzie jasne, ale jeśli kogoś nie było akurat na tej lekcji, nie będę wyjaśniał, a wybór czy znać historię przed obejrzeniem filmu czy nie, pozostawiam wam. Ja skojarzyłem fakty dopiero pod koniec, zwłaszcza, że kilka rzeczy jest albo zmarginalizowanych albo wyolbrzymionych.

Tytułem podsumowania słówko, które może powiedzieć nieco więcej o „Pokłosiu” tym, którzy go nie widzieli. Pasikowski znany jest głównie jako twórca „Psów”. Myślałem, że po latach złagodniał, stworzył film o tle historycznym. Teraz biję się w pierś i czekam, jak za kilka lat będzie oceniane jego obecne dzieło. Bo w tej chwili „Psy” wygrywają dla mnie tylko tym, że tak bardzo wrosły się w polską kulturę. Jednak z punktu widzenia emocji – „Pokłosie” demoluje Lindę i spółkę.

A już na sam koniec malutkie skazy, których gdybym nie wytknął, nie byłbym prawdziwym Polakiem. No bo niby rozumiem, że to nie jest film oparty na faktach, a jedynie pomysł zaczerpnięty z historii. Niemniej jednak realizatorzy mogliby wykazać się większą dokładnością, jeśli chodzi o pewne szczegóły czy w ogóle fakty historyczne. Po drugie, wiadomo że tego typu film musi mieć pozytywnego bohatera – ale dlaczego to zawsze musi być ksiądz?! Jeszcze dostaje zawału pod koniec, więc nie może uchronić bohaterów przed klęską. Zdecydowanie zbyt oklepany motyw. Ale to już wszystko, reszta naprawdę dobra i poruszająca.

grafika z: link

środa, 20 marca 2013

#2 Ból w Dubenhorn: Znalazłem zemste

Tak jak zapowiadaliśmy, druga część opowiadania już do przeczytania na olej.tv !


Przypominamy, że olej.tv pisze swoją część opowiadania w środy,  my w soboty. Tworzą jedną całość, choć nigdy nie wiadomo, co jedna strona napisze, by druga musiała się z tym zmierzyć w swojej części. Jak to nasz współtwórca u siebie ładnie wytłumaczył:
"Opowiadanie X wys­tępuje w opowiada­niu Y jako ele­ment świata przed­staw­ionego. Nato­mi­ast opowiadanie Y jest his­torią, echem tła w opowiada­niu X."

Ból w Dubenhorn: #1, #2

poniedziałek, 18 marca 2013

Guzik Mou



Jako oddany kibic Arsenalu Londyn nie byłbym sobą, gdybym pierwszego poważnego tekstu o tematyce piłkarskiej nie poświęcił właśnie tej drużynie. Jednak okazało się, że ostatnio większe emocje wzbudził we mnie inny zespół. Chodzi o znany nawet największym futbolowym laikom Real Madryt. Co ciekawe, znalazłem kilka (w moim mniemaniu) ciekawych analogii między tymi, na pierwszy rzut oka, zupełnie różnymi klubami. Z racji długości moich rozważań, podzielę ten tekst na dwie części.

Zacznę od Królewskich, którzy są dla mnie od pewnego czasu największą piłkarską zagadką świata. Za każdym razem, kiedy oglądam mecz z udziałem tej drużyny nie wiem czego się spodziewać. Status wielkiej zagadki madrycki klub uzyskał od momentu kiedy stery objął Jose Mourinho, który jak wszędzie indziej, zaczął układać wszystkie klocki po swojemu.

Najnowsza historia Realu rysuje się tak, że jest to albo zespół czarujący albo cuchnący. Dziś, podobnie jak w sezonie 2001/02, oglądamy wielkich Los Galacticos, jednak jest to obraz dość specyficzny, bowiem Real galaktyczny bywa. Gra tego klubu wygląda tak, jakby portugalski trener miał, niczym w sportowym aucie, guzik, którym zmienia tryb ze zwykłego na magiczny. Za przykład niech posłużą ostatni mecz w Lidze Mistrzów z Manchesterem United oraz sobotnia potyczka ligowa z Mallorcą. Sytuacja w Champions League była trudna. Czerwone Diabły wywiozły cenny remis z Santiago Bernabeu i wystarczyło uszczelnić defensywę w rewanżu, by nie stracić gola i awansować. Po pierwszej połowie na Old Trafford wszystko przebiegało po myśli ManU. Na dodatek goście nie zachwycali, chociaż widać było, że bardzo im zależy. Na początku drugiej połowy sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdyż po jednej z kontr Manchester zmusił do błędu Sergio Ramosa i zrobiło się 1-0. Huk bombki strzelił – pomyślałem sobie i czekałem tylko, aż Ferguson udławi się swoją gumą z radości po końcowym gwizdku. Jednak w tym momencie z pomocą Hiszpanom przyszedł guzik Mourinho (jakkolwiek to nie brzmi…). Do wpuszczonego wcześniej na boisko Kaki dołączył Luka Modrić i się zaczęło. Po kilku pełnych polotu, huraganowych atakach rezerwowy Chorwat strzela na 1-1. Trzy minuty później podwyższa Cristiano Ronaldo. I po sprawie. The Special One znów zmienia tryb wpuszczając na murawę Pepe i dowozi zwycięskie 2-1.

Dla mnie jako kibica to, jak Portugalczyk steruje swoją drużyną jest absolutnym mistrzostwem. Wystarczy jedno jego słowo (bo przecież w przerwie jeszcze nic nie zmieniał), a Los Blancos zmienili swoje oblicze nie do poznania. Analogiczną sytuację zaobserwowałem w sobotę, kiedy Real podejmował u siebie Mallorcę. Widać było gołym okiem, że nieco zmęczeni rywalizacją z Manchesterem piłkarze, chcą jak najmniejszym wysiłkiem zdobyć trzy punkty. Goście to wykorzystali i dwukrotnie zdołali objąć w tym spotkaniu prowadzenie. Tym razem zmiana oblicza zespołu ze stolicy Hiszpanii nastąpiła w przerwie. Mourinho zdjął obrońcę i bezproduktywnego wychowanka wpuszczając w ich miejsce graczy stricte ofensywnych (dla niewtajemniczonych dodam tylko, że dwie zmiany w przerwie to już niecodzienność, a co dopiero takie). Oglądając te zawody odniosłem wrażenie, że madrycki trener chce dać przyjezdnym lekcję pokory, skarcić ich jak niegrzeczne dziecko, które za dużo pyskuje. W odróżnieniu do meczu z United, w komfortowej sytuacji Mourinho nie kazał piłkarzom odpocząć, dograć do końca z wygodną przewagą. Nic z tych rzeczy. Piąty gol dla Realu padł w doliczonym czasie gry, tak na dobicie. Szczerze mówiąc, mimo że nigdy nie pałałem nadmierną sympatią do Królewskich, tym razem mogłem się delektować widząc zarówno piękną grę jak i wolę już nie tylko zwycięstwa, lecz zdemolowania rywala.

I właśnie to jest dla mnie ów zagadkowy fenomen Realu, który sprawia, że autentycznie się tej drużyny boję. Bo sprawia wrażenie takiej, która jeśli tylko chce, zmiecie w proch i pył każdego przeciwnika. Wystarczy, że Mourinho wciśnie odpowiedni guzik. Ktoś pewnie zapyta – no tak, ale skoro potrafią tak grać, to czemu nie robią tego cały czas w każdym meczu? Odpowiedź jest banalna, wystarczy wspomniane na początku błyskotliwe porównanie autora Realu do sportowego auta. Ferrari też można przełączyć na tryb sportowy, ale na dłuższą metę taka jazda spowoduje awarię przeciążonego silnika. Analogicznie jest z Królewskimi. Być może właśnie szafowanie siłami zawodników jest głównym obecnie zadaniem ich trenera. Jeśli rozegra to dobrze, 25 maja b.r. wzniesie w górę puchar Ligi Mistrzów.

grafika z foter.com

niedziela, 17 marca 2013

Recenzja filmu „Kobieta w czerni"



Plakat z Radcliffem rodem jak z serii o Harrym Potterze. Nawet tło wydaje się być przesiąknięte złą mocą Voldemorda, grozą dementorów i całą magią Hogwardu. Nic więc dziwnego, że do Kobiety w czerni podeszłam z dużą rezerwą, choć i zaciekawieniem co do gry aktorskiej odtwórcy roli Harry`ego Pottera. Czy było warto?

sobota, 16 marca 2013

Mamy alergie pisze fantasy


A teraz będzie bajka! Ściśle rzecz ujmując zaczęliśmy współtworzyć opowiadanie  fantastyczne. Reguły są proste – od dziś w każdą sobotę pojawiać się będą na naszym blogu fragmenty opowieści, powiązane z powstającymi w środę fragmentami Jacka. Jego odcinki możecie śledzić na olej.tv. Zapraszamy do lektury wszystkich fanów fantasy i nie tylko.  Zanim zaczniecie hejtować – dajcie nam się rozkręcić. : D

#1 Ból w Dubenhorn: Intro

Tego wieczoru w karczmie nie było zbyt wielu gości. Radochna ze znudzeniem wycierała i tak już czyste kufle ścierką. Wraz z nadejściem wiosny ciężko było dotrzeć do Dubenhornu. Wędrowcy z północy musieli zmagać się z roztopami na równinach, a zawsze ciężkie do przebycia pasma gór na południu były pokryte jeszcze śniegiem. Mieszkańcy zaś, po okresie zimowej wegetacji, wznowili pracę na surowym terenie. Kto najszybciej zbierze surowce, uchroni swoje poletko przed wodą, znajdzie kawałek trawy do wypasu zwierząt.

Barmanka odłożyła kufel pod ladę. Zbliżała się pora wieczerzy, więc powinni zjawić się stali bywalcy. Wśród nich był Vengerud, około trzystuletni krasnolud, który od 3 lat zaopatrywał Dubenhorn w drewno. W osadzie pojawił się niewiadomo skąd. Mieszkał z dala od ludzi, w chacie, którą sam z mozołem zbudował. Stronił od kontaktów z mieszkańcami. Ograniczały się one do interesów i wizyt w karczmie, gdzie tego dnia zjawił się jak zwykle, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. Właściciel uśmiechnął się pod nosem na jego widok, ponieważ Vengerud słynął z wilczego apetytu. Często w połowie codziennej uczty musiał luzować swój wielki pas, dając sobie więcej miejsca na jagnięcinę i piwo.

Radochna od razu nalała mu trunku, w końcu co wieczór zamawiał to samo. Nie pałała do krasnoluda wielką sympatią, ale znajomość z nim była dla niej korzystna. Gdy miała wolną chwilę chodziła do lasu i szukała roślin, choć nie była zbyt dobrą zielarką. Starała się, lecz tylko dzięki pieczy Vengeruda nad jej zbiorami nie było ofiar śmiertelnych. Widywali się więc dość często – wieczorami w karczmie, za dnia w lesie.

- Dziękuję, ale dziś nie przyszedłem tu, żeby jeść – powiedział powoli ochrypłym głosem krasnolud.
- Nie? Na świętego Cuthberta, co się stało?! – prawie wykrzyczała Radochna. Widać było, że się zmartwiła. Wiedziała, że tylko coś bardzo poważnego może odciągnąć gościa od jedzenia.
- Spokojnie kobieto. – odparł szorstko Vengerud, wyraźnie zażenowany zachowaniem barmanki. – Skończyła się zima, nikt w Duberhorn nie potrzebuje już tyle drewna. Chciałem spytać, czy wiesz, gdzie można by jaką robotę załapać?
- Mnie pytasz? Też codziennie tu przesiadujesz. Porozmawiałbyś z innymi to może byś się czegoś dowiedział, a nie tak wiecznie sam. Nie tylko o drewnie można rozmawiać! Podać piwa, czy nie? – zezłościła się.
- A trącił cię trol babo! – wstał, obrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu.
- Głupi! Widzisz, że goście się zbierają to i byś może się dowiedział o jakiejś robocie. Sam wiesz, że teraz silne chłopy są potrzebni. Siadaj i pij! – postawiła kufel na ladzie przy barze i weszła do pomieszczenia obok, które było kuchnią.

Vengerud niczym posłuszne dziecko przycupnął przy barze i zamoczył gęste wąsy w piwnej pianie. Długo rozglądał się za potencjalnym pracodawcą, albo chociaż kimś, kto zapłaciłby za ów złocisty trunek. Dla krasnoluda nadeszły ciężkie czasy. 

piątek, 15 marca 2013

Pierogarnia Stary Młyn


Właśnie wróciliśmy z kolacji w pierogarni Stary Młyn w Toruniu. Co tu dużo mówić. Jest to lokal powszechnie znany, który już swoje pozytywne recenzje w Internecie zebrał. Niemniej jednak przy okazji cyklu Lokalizator powiemy kilka słów od siebie.



czwartek, 14 marca 2013

„Szeroka No. 9"


Dziś rozpoczynamy dział Lokalizator. Czyli chodząc sobie po świecie, a najczęściej po Toruniu, będziemy oceniać i komentować różne kawiarnie i inne lokale. Ja jestem inicjatorką i głównym kawoszem, a Daniel chodzi za mną, je i płaci :). 
__________________________________________________

wtorek, 12 marca 2013

Rozwiane ob(ł)awy


Obejrzałem „Obławę”! Ku mojemu zaskoczeniu film ten wyszedł bardzo szybko na DVD, dzięki czemu nie zdążyłem o nim zapomnieć i obejrzałem. Wiele się nasłuchałem o tym obrazie, jaki to kontrowersyjny, pełen szokujących treści. I tu pojawia się mój pierwszy problem. W zapowiedziach czytałem, że „Obława” obala polskie mity dotyczące wojny, deheroizuje utarte wizje walczących do ostatniej krwi Polaków. Tyle, że aby zobaczyć obalone mity najpierw trzeba w nie wierzyć. Ja niestety do tej grupy społecznej się nie zaliczam. Jestem tylko człowiekiem i rozumiem, iż w sytuacjach ekstremalnych (a za takie uważam wojnę) ludzie będą robić wszystko, aby przeżyć. Sposoby schodzą tutaj na dalszy plan. Dlatego było dla mnie oczywiste, że w czasie niemieckiej inwazji nie wszyscy łapali na broń i biegli na pierwszą linię frontu. To, że dotychczas oglądaliśmy tylko bajki w stylu „Bitwy warszawskiej” gdzie drobne panie łapią za CKM, a ramię w ramię z żołnierzami, z krzyżem w dłoni pędzi ksiądz, jest tylko naszym narodowym zboczeniem. „Obława” jest kolejnym filmem o II wojnie światowej, z którego jednak wyjęto martyrologię i mesjanizm.

Cała historia przedstawiona w tym filmie jest w zasadzie banalna. Grupa żołnierzy, zepchnięta przez wroga do podziemia, gnieździ się w spartańskich warunkach w lesie i działa na zasadach partyzanckich. Mają swojego hitmana (Marcin Dorociński), który likwiduje złych Niemców i polskich zdrajców. Wśród grupy walecznych mężów krząta się Pestka (Weronika Rossati), ni to pielęgniarka ni to praczka. Dziewczyna traci wiarę w sukces Polaków, wybiera kolaborację. W kontaktach z Niemcami pomaga jej etatowy konfident Hitlerowców – Henryk Kolendowicz (Maciej Sthur).

Żeby nie znudzić widza, cała fabuła została mocno udziwniona dwoma czynnikami. Po pierwsze – chronologia. Liczne retrospekcje są jedynym źródłem jakiegokolwiek napięcia, czym przy okazji nieco utrudniają odbiór filmu. Po drugie – związek przyczynowo-skutkowy. Oglądałem ten film dość późnym wieczorem lecz uważnie, jednak mimo wszystko w pewnym momencie nie wiedziałem już, od kogo się to wszystko zaczęło. Żona Kolendowicza (Sonia Bohosiewicz) chce pozbyć się niekochanego męża. Jej ojciec donosi na zięcia polskim żołnierzom. Zabójca Dorociński wyrusza po Kolendowicza, by zastrzelić go w lesie. Dowiadujemy się także, że kaprala Wydrę i Kolendowiczową łączy wspólna przeszłość. Drugi ciąg to historia Pestki. Przychodzi do Kolendowicza, razem spotykają się z Niemcami. W konsekwencji spotkania dochodzi do rzezi w obozie partyzantów. Niby nic takiego ale zagmatwane, prawda?

Wreszcie gra aktorska. Wszystko kręci się wokół czworga bohaterów (Sthur, Dorociński, Rossati, Bohosiewicz). Najprostsze zadania miała odtwórczyni roli Pestki. Cicha, cnotliwa, pełna pokory i skruchy. Brakuje wewnętrznej walki, rozdarcia między własnymi interesami, a wiarą w rodaków. Po tej hollywoodzkiej gwieździe spodziewałem się więcej. Odrobinę emocji widać w grze Sonii Bohosiewicz. Mimo, że jej miłość do męża, o ile w ogóle była, wygasła, możemy zaobserwować jej rozterki, wahania. Szczerze mówiąc, najbardziej w „Obławie” podobał mi się Dorociński. Bardzo dobrze oddał psychikę wysoce indywidualnej postaci jaką grał. Po serii filmów gdzie występuje jako melancholijny, zagubiony romantyk (swoją drogą widziałem ostatnio zwiastun filmu „Miłość” gdzie wraca do tego typu bohatera; panie Marcinie, why?), w tym filmie jawi się jako bezwzględny killer, który przed wykonaniem wyroku potrafi gawędzić z ofiarą o piłce nożnej (świetna scena!). Grając kaprala Wydrę według mnie pokazał, że to czołowy polski aktor pokolenia w wieku około lat 30. A co pokazał Sthur? Oddał charakter swojej postaci dobrze, solidnie, pokazał wszystko co miał pokazać jako Henryk Kolendowicz. I pewnie uznałbym, że to kolejna jego dobra rola, gdyby nie fakt, że zagrał w tym filmie z Dorocińskim, który go przyćmił. Na koniec mały kamyczek do ogródka „Obławy”. Postać Kolendowicza: kolaboranta, materialisty i egoisty została ukazana źle. Widać,  że chciano stworzyć bohatera pełnego wewnętrznych sprzeczności, który współpracować z Niemcami musi, żeby przetrwać. Jednak w „Obławie” widzę tylko typowy czarny charakter, który dzięki donosom żyje w przepychu i instrumentalnie traktuje żonę. Kiedy już zdążymy go znielubić pojawia się jego ludzka twarz. Nie wykorzystuje Pestki, a przed śmiercią pokazuje, że tak naprawdę kocha żonę i prosi swojego oprawcę o opiekę nad nią. Zwłaszcza ten ostatni gest sprawił, że ręce mi opadły.

Podsumowując, jeśli znacie historię „Obława” nie będzie dla was szokiem. Może za to być jednym z pierwszych REALISTYCZNYCH polskich filmów o tematyce wojennej. Wszystko to dźwiga na swoich plecach Dorociński, który intryguje i ciekawi. Dlatego warto obejrzeć ten obraz, choćby ze względu na niego.


grafika z: link

sobota, 9 marca 2013

Recenzja filmu „Poradnik pozytywnego myślenia”


„Poradnik pozytywnego myślenia” to adaptacja książki Matthew Quicka o tym samym tytule (książki nie znam, więc odniesienia do wersji papierowej pominę). Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny jest David O. Russell (za jedno i drugie nominowany do Oscara). Film w Polsce pojawił się 8 lutego 2013 i dziś już powoli kurczy się ilość seansów w multipleksach.

Na wstępie muszę podkreślić, że zasiadając w kinowym fotelu dokładnie miesiąc po krajowej premierze nie wiedziałem zupełnie, że zaraz obejrzę coś, co ma na koncie tegorocznego Oscara (najlepsza aktorka pierwszoplanowa – Jennifer Lawrence), a w siedmiu innych kategoriach był nominowany. Jakoś mi to umknęło, a film wybrałem na podstawie napotkanego wcześniej zwiastuna i sympatii do Bradleya Coopera („Kac Vegas”, „Jestem Bogiem”, „Drużyna A”), który wcielił się w rolę głównego bohatera.

Film jest komedią romantyczną, gdzie wspólnym mianownikiem dla pary są problemy natury psychicznej, a pierwszym tematem rozmowy stają się środki psychotropowe przez nich zażywane. Fabuła opiera się na postaci Pata, który wraca do rodzinnego domu po leczeniu w zakładzie psychiatrycznym. Jego głównym celem staje się odzyskanie zaufania żony. Początkowo gdzieś na boku pojawia się Tiffany, która po śmierci męża pozostaje mocno „rozchwiana” emocjonalnie. Losy tej dwójki raczej nie przyprawiają o dreszcze. Można rzec, że w tej kwestii film kurczowo trzyma się schematu tradycyjnej komedii romantycznej.

W tle pojawia się jeszcze relacja Pata z ojcem (w tej roli Robert De Niro, dla którego nominacja dla najlepszego aktora drugoplanowego jest akurat, bo wybitny nie był, ale na pewno lepszy niż np. w „Poznaj moich rodziców”), po którym główny bohater odziedziczył gorącą głowę. W mojej opinii, ciekawsza od losów głównych bohaterów jest sytuacja jego rodziców. Pat senior z obsesją na punkcie futbolu amerykańskiego i nerwicą natręctw rysuje się bardzo interesująco. Do tego uzależnienie od hazardu, które doprowadza do postawienia wszystkich pieniędzy jakie ma na wynik meczu. W cieniu męża jest Dolores (Jacki Weaver), która nawet nie próbuje zatrzymać jego szaleństw. Cechuje ją za to nieustanne wsparcie zarówno dla niego jak i syna-wariata.

Uważam, iż dobrze się stało, że przystępując do oglądania „Poradnika” nie wiedziałem o wyróżnieniu dla odtwórczyni roli Tiffany. Teraz, z pewnym dystansem, mogę zastanowić się, czy Jennifer Lawrence rzeczywiście była tak dobra,  aby odebrać statuetkę złotego człowieczka. Na pewno była lepszym „czubkiem” niż Cooper (co stwierdzam z nieukrywanym żalem, bo po panu Bradleyu spodziewałem się więcej). Jej wiarygodna gra sprawiała, że w każdej sytuacji, w której się znajdowała, stawałem po jej stronie. Myślę, że lepiej też oddała metamorfozę jaką jest wyleczenie się z mentalnych problemów poprzez rodzące się uczucie. Podsumowując – tak, to może być rola oscarowa. Jak się okazało, była.

Innym aspektem, który przykuł moją uwagę, są bohaterowie dalszego planu. Mam wrażenie, że wszyscy, począwszy od przyjaciół Pata po jego psychiatrę, są w tym filmie tylko po to, żeby powiedzieć/zrobić coś śmiesznego. Niby nie powinienem po takiej historii oczekiwać czegoś więcej ale mimo wszystko czuję niedosyt.

Ogólnie rzecz ujmując, „Poradnik pozytywnego myślenia” jest filmem przyjemnym. Mimo, iż nie jestem fanem komedii romantycznych, oglądając „Poradnik” nie czekałem ze zniecierpliwieniem na finalną scenę, kiedy wreszcie zakochani wpadną sobie w ramiona, a ja rozprostuję zdrętwiałe kości. Wręcz przeciwnie, pod koniec czułem się jak mały chłopiec, który skończył dobrą zabawę i chciałby więcej ale musi już iść do domu.



Jako że to moja pierwsza recenzja filmowa, zastanawiałem się nad wprowadzeniem jakiejś skali oceniania (wzorem 1-10 na filmwebie). Jednak stwierdziłem, że jeśli tak zrobię, ktoś średnio zainteresowany przeleci wzrokiem po treści, sprawdzi notę i sobie pójdzie. Nie ma tak dobrze, trzeba przeczytać! :)




grafika z: link




Recenzja filmu „Lilie wodne"


Lilie wodne są roślinami wyjątkowymi. Na pierwszy rzut oka widać jedynie ich piękno i kruchość - jakby z trudem unosiły się na powierzchni wody. Większość z nas zauważa tylko ich barwne zakwitanie, lecz Ci, którzy choć raz wsiądą na łódkę i podpłyną w ich stronę dowiedzą się, jak silne korzenie zapuszczają. Podobnie rzecz ma się z bohaterkami filmu Lilie wodne (Naissance des pieuvres), reżyserii Céline Sciammy.

piątek, 1 marca 2013

kryj się kto może! - recenzja książki "Pokolenie Ikea"


Pif paf. Książka wycelowała we mnie serię pocisków. Leciały z każdej strony. Były różnego kalibru: na „k”, na „ch”, na „j”. Zdarzały się także szyfry zwiadowców, głównie angielskich. Chyba tylko ciekawość, jakiś wrodzony masochizm lub może niedowierzenie spowodowały, że doczytałam ją do końca. Przedmiot miał też o tyle szczęścia, że był pożyczony, więc nie wylądował w koszu.


Szczerze? Czuję się oszukana. Zapędzona w kozi róg.Wydawnictwo obdarzyło okładkę Pokolenia Ikea opisem jakże niewinnym, a wręcz wabiącym:

POKOLENIE IKEA to opowieść o ludziach, którzy pracują po to, aby spłacić kredyty, rozczarowani rygorystycznym, sprzedanym za namiastki szczęścia, życiem.



Pomyślałam sobie – jak miło. Ktoś chce pokazać, jak wygląda dzisiejszy świat, ile wyrzeczeń (lub cwaniactwa) wymaga osiągnięcie czegokolwiek. Że drogo, że kryzys, że jakoś tak nijako i samotnie. Więc skusiłam się. A tu nagle zaułek, rozkaz „rozstrzelać!”. Nie było czasu na odwrót. Pozostałam na miejscu i postanowiłam obserwować poczynania wroga.

Czego można się dowiedzieć o młodym, pracującym pokoleniu z owego wydruku? Zanim odpowiem na to pytanie, powinnam zrobić małą dygresję odnośnie słowa „wydruk”. Przyznaję się bez bicia – skręca mnie, gdy słyszę o tej publikacji, że jest książką. Taką prawdziwą, świeżą, pachnącą. Nie mam racji? Pozwólcie na przykład:


Dziewiętnaście. Skończyłam na Ibizie w zeszłym roku. Byłam tam na wakacjach. A film mi się urwał. I budzę się rano cała goła. No, prześcieradłem tylko byłam przykryta. Obok leży jakiś facet, no, ochroniarz z tej dyskoteki, Niemiec. I ten Niemiec też goły, wiesz. Wielki facet, dwa metry wzrostu, i wygolony na całym ciele. A fiutka miał takiego małego - zaśmiała się perliście. Wstałam i uciekłam stamtąd. A bałam się, że się obudzi. No, jak nie wiem co.. I teraz tylko zastanawiam się, czy z nim spałam, czy nie.


To samo słyszę jeżdżąc autobusem, choć zazwyczaj bronię się słuchawkami w uszach tudzież kochanym ramieniem, które odetnie człowieka od takiego świata. Mogłabym też to samo przeczytać w świecie wirtualnym. Za darmo. Gdybym tylko chciała.

Więc jeszcze raz: czego można się dowiedzieć o młodym, pracującym pokoleniu z owego wydruku? Na pewno nie tego, że adekwatne jest dookreślenie „Ikea”. Raz czy dwa ktoś kupił tam meble, raz ktoś podał tę nazwę. Tytuł wskazuje na cechę pokoleniową, lecz po przeczytaniu tekstu okazuje się to zabiegiem zupełnie na siłę. Jakby dwudziesto, czterdziesto, sześćdziesięciolatkowie wcale nie zwariowali na punkcie tego wielkiego, kolorowego sklepu. Wszyscy uprawiają teraz shopping. I to większy niż ten ukazany przez Piotra C.


Starałam się jednak być cierpliwa. Nie każdy jest przecież dobrym socjologiem. W nagrodę dostałam opowieść bez fabuły. Na daremno próbowałam się też zgłębić w psychologizm bohatera czy opisy przyrody. Chyba, że interesuje kogoś znaczna liczba modnych, kulturowych nawiązań. Czyli wszystko to, co można znaleźć u wujka Google tudzież w wyskakujących reklamach, gdy już coś człowieka zainteresuje. Z jakiegoś jednak powodu Pokolenie Ikea okrzyknięte zostało „głosem pokolenia trzydziestolatków”. Jak dla mnie to głos jednego cynicznego faceta o jego przedmiotowym traktowaniu kobiet. Niedorobiony Piotruś Pan i jego towarzyszki. Towarzyszka-emo, towarzyszka-fanatyczka-religijna, czy towarzyszka-przyjaciółka, która okazuje się być zakochana w bohaterze (uwierzycie, jak powiem, że wcale się tego nie spodziewałam?), co wyznaje mężczyźnie przez ścianę łazienki podczas imprezy, którą sama zorganizowała, w czasie jego stosunku z inną kobietą. Co za chojrak…

Gdy słyszę podobne opowieści w tym świecie rzeczywistym, w którym jem, chodzę i słucham podobnych opowieści, zazwyczaj włącza mi się instynkt samozachowawczy i uciekam. Raz, że i tak w nie nie wierzę, dwa - ciekawsze jest chociażby życie seksualne mrówek. A przynajmniej ma jakiś sens i nie jest eksklamowane w tramwaju. Ale zaraz, chwilka! Autor przecież mówi, że jest to autobiografia. Ciekawe, że nazwiska przy tym nie podaje.

Nie chciałabym być jednak posądzona o wredność. Powiem zatem, co mogłoby się w tym wydruku podobać, gdyby nie był komercyjnym chłamem (o czym za chwilkę). Autor nie tylko opowiada o mężczyźnie, ale także osadza wydarzenia w kontekście wielu cytatów. Szkoda tylko, że taka wartość naddana nie jest dostosowana do grupy odbiorców, którzy nie sięgają po Pokolenie Ikea dla idei, lecz dla prostej przyjemności kibicowania podbojom bohatera. Boli zakończenie sugerujące ciąg dalszy (choć tu i plusik dla autora – w końcu jakieś napięcie). Podobać może się również lekki styl, który jednak został zbyt upotoczniony. Nie znam trajektorii lotu pocisku, ale jeśli ktoś strzela do mnie z każdej strony to powinien domyślić się, że bez problemu zabije pewną granicę smaku. Autor zapomniał, że magazynki się kończą, a amunicja ostra jest używana tylko niekiedy.

Powiedziałam złe, dostrzegłam dobre, teraz mam prawo podsumować to i owo. Na książkę, która miała być głosem pokolenia czekałam może nie z niecierpliwością, ale zaciekawieniem. Okazało się, że jest napisana językiem rodem z bloga – skrawki życia na pokaz. Jak dla mnie? Moda jednego sezonu napędzona mediami, pod kątem których pewnie została stworzona. Podejrzewam, że owy wydruk powstał w określonym celu, dla określonych czytelników. Czysta komercja: bez estetyki, moralności i tajemnicy. A tak dwoma słowami? Szkoda lasu. I na książkę, i na recenzję. 

Piotr C, Pokolenie Ikea, Gdynia: Novae Res, 2012, ss. 194.

Dzień z życia piłkarza



Profesjonalizm wymaga poświęcenia

Żeby dobrze przedstawić zwykłemu kibicowi, jak wygląda codzienność w wykonaniu piłkarza, należy rozróżnić stopień jego profesjonalizmu. W Polsce, zwłaszcza w niższych ligach (już na 4. szczeblu rozgrywek) niekiedy zawodnicy muszą dorabiać, by zapewnić sobie godne życie. Pieniądze za półamatorską grę nie są duże, futbol jest bardziej pasją niż sposobem na życie. Tutaj za przykład niech posłuży drużyna Pomorzanina Toruń. „Czerwono-niebiescy” występują w IV lidze kujawsko-pomorskiej. Zespół składa się w większości z młodych zawodników, przeważnie jeszcze uczniów lub studentów. Starsi są aktywni zawodowo. Seniorzy trenują raz dziennie, o godzinie 17:00, tak aby zajęcia nie kolidowały z pracą. Treningi młodszych adeptów futbolu odbywają się na jednym z Orlików o godzinie 18:30. W wyższych ligach sytuacja wygląda podobnie. Występujący w II lidze (trzeci szczebel rozgrywek) Górnik Wałbrzych również organizuje trening od poniedziałku do piątku między 16:30, a 18:00. Jeden trening dziennie to standard również w zespołach ekstraklasy. Jednak tutaj profesjonalizm posunięty jest dalece bardziej niżeli w mniejszych klubach.

Tytan pracy czy leń?

W świadomości przeciętnego Kowalskiego rysują się dwie wizje zawodowego piłkarza. Przeważnie wybór między jedną a drugą, dokonuje się zależnie od wyników drużyny. Kiedy ulubieńcy w sobotni wieczór rozgramiają przeciwników 5-0, pojawiają się głosy, że rezultat jest zapewne efektem ciężkiej pracy na treningach, a poprzedzają go litry potu wsiąknięte w murawę czy podłogę siłowni. Jednakże kiedy przychodzi porażka, zewsząd słychać tylko – „lenie! W ogóle nie biegali, brakło im zaangażowania. Widać że trenują po 2 h dziennie, potem wsiadają w swoje drogie auta i do domu”. Kiedy przeciętny kibic dowiaduje się, że jego idole spędzają ledwie 120 minut na doskonalenie swoich umiejętności, może się niepokoić. Ale czy tak jest naprawdę?

Rzecznik Rzeźniczak

W obronie przed negatywnymi stereotypami na temat polskiego futbolisty staje za pomocą swojego bloga defensor Legii Warszawa, Jakub Rzeźniczak. Popularny „Rzeźnik” opowiada jak wygląda jego zwykły dzień pracy. Pan Jakub melduje się w klubowym obiekcie o godzinie 10:00, czyli 60 minut przed treningiem. Rozgrzewka, lekki trening i masaż pozwalają dobrze przygotować się do właściwych zajęć, które trwają z reguły około 2 h. Legionista wylicza, że w klubie spędza dziennie prawie 5 h. W zależności od trybu meczowego, stołeczni piłkarze mają jeden lub dwa treningi na dzień. Ponadto, w zależności od ambicji zawodnika, zajęcia indywidualne w siłowni. To kolejne 3-4 h w tygodniu. Reprezentacyjny prawy obrońca wspomina również o sesji z psychologiem sportowym oraz spotkaniach promocyjnych z kibicami, co również należy do jego obowiązków. To jednak uwarunkowane jest od sytuacji w konkretnym klubie. Nie wszędzie korzysta się z pomocy psychologa, nie wszystkie polskie drużyny są tak medialne jak Legia Warszawa.
Według Rzeźniczaka, niepochlebne opinie pod adresem piłkarzy są efektem zazdrości oraz zawiści ludzi, którzy nie osiągnęli w życiu podobnych sukcesów, nie dorobili się tak znacznych zarobków. Jednakże takie osądy nie biorą się znikąd. Dziennikarze strony sportfan.pl odbyli swego czasu rozmowę z jednym z ekstraklasowych zawodników. Zapytany o jego zwyczajny dzień piłkarz wyjawił portalowi jak można grać w polskiej ekstraklasie minimalnym nakładem sił. Anonimowy grajek wstaje około godziny 9:00, by zdążyć na trening. Sam przebieg zajęć również nie jest dla niego atrakcyjny. Ćwiczenia jakie aplikuje zawodnikom trener są przestarzałe i nieefektywne. Po prysznicu i posiłku przeważnie futbolista ma wolne. Wyjątkami są dni, w których trenerowi „odbije palma” i przeprowadza z zawodnikami analizę wideo gry swojego zespołu i przeciwnika. Resztę dnia sportowcy spędzają w centrach handlowych, kinach, z rodziną lub grając na play stadion. Na dodatek po weekendowej kolejce ligowej często poniedziałek jest dniem wolnym od zajęć, by „wycieńczeni” piłkarze mogli się zregenerować.

Pracusiom dziękujemy

W kwestii codziennej pracy Polska niestety odbiega od zachodu Europy. W jednym z wywiadów Tomasz Kuszczak, do niedawna bramkarz Manchesteru United, opowiedział jak wygląda dzień w jednym z największych klubów na świecie. Tam zawodnicy spędzają ze sobą prawie cały dzień: trenując, rozmawiając, integrując się ze sobą w wolnym czasie. To pozwala im lepiej się zrozumieć także na boisku. Standardem są dwa treningi, siłownia i odnowa biologiczna. Niestety, co bardziej niepokojące, wzorce zachodnioeuropejskie nie przyjmują się w naszym kraju. Za przykład owej niechęci może posłużyć przykład Dana Petrescu. Ten znakomity przed laty piłkarz m.in. Chelsea Londyn, podjął kilka lat temu próbę zbudowania jako trener futbolowej potęgi z Wisły Kraków. Kazał piłkarzom dużo biegać, ćwiczyć, dawać z siebie tyle, ile dają zawodowi gracze w lidze angielskiej. Pragnął by zawodnicy spędzali z sobą więcej czasu, a klub traktowali jak drugi dom. Jednak wysiłek Rumuna poszedł na marne, piłkarze żalili się w mediach na „mordercze” natężenia obowiązków, wyniki były poniżej oczekiwań i Petrerscu musiał pożegnać się z posadą. Teraz odnosi spore sukcesy w Rosji, gdzie zrozumiano, że tylko ciężką pracą można cokolwiek w piłce osiągnąć.

Drugie wyjście z mroku


 W 2011 roku światło dzienne ujrzał album „Bez tytułu”, siódmy studyjny krążek łódzkiego zespołu COMA. Z racji koloru okładki określany mianem czerwonego. Płyta różni się nieco od dotychczasowych dokonań zespołu. Na pierwszy plan wybija się kawałek, który, co tu dużo mówić, średnio pasuje do charakterystyki zespołu. Utwór „Na pół” jest wesołą, ledwie dwuminutową opowiastką o wesołym codziennym życiu i „wakacjach nad jeziorem”. Właśnie ta piosenka z mocno kolorowym teledyskiem stała się głównym orężem osób zarzucających COMIE skierowanie swoich zainteresowań na słuchacza nierockowego. Teoretycznie temu kawałkowi niczego nie można zarzucić (tzn. nie jest disco-sieczką ze skąpo ubranymi dziewczynami w klipie), jednak ciężko połączyć tak „lekki” utwór z dotychczasowymi klimatami zespołu. Można też spotkać się z zarzutami pod adresem utworu „Los, cebula i krokodyle łzy”, który określany jest jako typowo „radiowy”. Jako recenzent tego nie widzę. Powiem więcej, ta piosenka jest najlepszym przykładem na metamorfozę zespołu, która doprowadziła do powstania czegoś interesującego. 

Czuję się w obowiązku do bliższego pochylenia się nad tym kawałkiem, tak często mylnie interpretowanym przez słuchaczy. Sam tekst nie jest zbyt skomplikowany. Po kilkukrotnym wysłuchaniu znam ją praktycznie na pamięć. Zaczyna się od opisu prozaicznych czynności: kubek, mleko, mycie. Jednakże słuchając tych dwóch, niedługich wersów widzimy znacznie więcej. Kłótnię zakochanych, w efekcie której stracił byt przedmiot tak z pozoru zwyczajny, jednak dla wielu bardzo osobisty. Kubek to więcej niż gliniana rzecz. To zaufanie, coś własnego, co codziennie nam towarzyszy. Niegdyś grzało zmarznięte dłonie ciepłym napojem, teraz jest niebezpieczne gdyż może zranić ostrą krawędzią. Potem widać prośbę o spokój, wyciszenie, tak potrzebne by dojść ze wszystkim do ładu i zażegnać spór. I na koniec to zapewnienie dające poczucie nadziei – „przyjdę zanim zaśniesz”. Potem mamy hiperbolę, że nawet koniec świata nie jest powodem by się smucić. Czym więc jest przy tym zwykła kłótnia, jakich jeszcze wiele będzie miało miejsce w przyszłości? Przychodzi refren. Centralna część każdego utworu muzycznego, która z początku tak bardzo przypomina znane już fragmenty COMY. „Za długa zima”, „niezbyt łaskawy los” – skądś to pamiętam… Lecz nagle, „przyznaj, że w sumie się żyje cudnie”! Ten nagły powiew świeżości, połączony ze zmianą dotąd melancholijnego rytmu piosnki daje wrażenie, że cała COMA obudziła się z letargu i poczucia beznadziejności, które często można było w ich tekstach wyczuć. Kolejna zwrotka jest za to przejawem niezłych umiejętności wróżbiarskich w wykonaniu łódzkiego zespołu. Muzycy jakby wiedzieli, że odbiorcy będą atakować ich nowe dzieło zarzutami o komercjalizację. Już więc zawczasu odpowiadają w „Los, cebula…”: „po co czytasz komentarze sfrustrowanych miernot? Niech się durnie trują jadem, oszczędź sobie złego”. Ta zwrotka najdobitniej świadczy o tym, co stworzyli w najnowszej płycie. Dzieło, którego sami nie potrafią do końca zdefiniować, eksperyment z formą i treścią. I dobrze!

Tym bardziej śmieszy mnie ostatni zarzut wobec najnowszego dzieła łódzkiego zespołu, mianowicie optymizm. Fakt, COMA nie przyzwyczaiła nas do wersów „w sumie się żyje cudnie”, raczej słyszeliśmy „zrozum, jeśli nie będę umiał zmusić się do życia”. Jednak to jeszcze zdecydowanie nie powód, by zarzucać kapeli „pójście w komercję”. Każdy band ma prawo zmienić kierunek, spróbować czegoś świeżego. To przecież artyści, ludzie niczym nie skrępowani w swoich twórczych aktach. Takich metamorfoz gustów było przecież ostatnio bez liku. W Polsce chyba najsłynniejsza (i najbardziej szokująca zarazem) dotyczyła Agnieszki Chylińskiej. Była wokalistka ONA przerzuciła się na disco, zupełnie rezygnując z wykorzystania swoich nieprzeciętnych walorów głosowych. Podobnie było ze słynną amerykańską grupą Linkin Park. Chester i spółka jeszcze kilka lat temu gra naprawdę agresywnie, a słuchali ich tylko nieliczni. Dziś każdy 10-latek kojarzy ich ze ścieżką dźwiękową filmu „Transformers”, a nastolatki wieszają sobie ich plakaty nad łóżkiem. Fani COMY przyzwyczaili się do zawiłych metafor i melancholijnych zwrotek. Niemniej takich utworów na najnowszej płycie też nie brakuje. Co więcej, w kawałku „Gwiazdozbiory” słyszymy nawet sarkastyczne „wyślij na mnie swój sms”. Suma summarum zespół dalej komercją się brzydzi, a lżejsze utwory na płycie są po prostu wynikiem spróbowania czegoś nowego. Zresztą sami muzycy mówią o najnowszym dziele jako o czymś wcześniej w ich twórczości niespotykanym: (…) stojący w opozycji do poprzednich dokonań, neokonceptualny, niesymetryczny i ryzykowny, ale jednocześnie mocno powiązany ze wszystkim co robiliśmy do tej pory (…). Opis właściwie się zgadza. Poza nowościami na krążku odnaleźć można „starą COMĘ”, pełną poetyckich wersów i mocnego rockowego brzmienia. W kilku utworach w „Czerwonym albumie” łatwo doszukać się wymyślnych solówek gitarowych oraz zabawy głosem Roguckiego, po wysłuchaniu których myślisz – hm, pewnie fajnie by to brzmiało na koncercie. I to prawda. Są pozycje na płycie („Gwiazdozbiory”, „Angela”), przy których można stwierdzić, że powstały z myślą o koncercie. Słuchając COMY na żywo, na scenie ciężko wgryźć się w słowa wokalisty, zanurzyć się w refleksji kolejnych zwrotek. Koncert w wykonaniu Łodzian ma być pełen mocy, energii przekazywanej publice ze sceny. Do takiej koncepcji idealnie pasują piosenki z najnowszej płyty. Częsta zabawa dynamiką sprawia wrażenie swoistego „uderzenia” w słuchacza. 

Także jeśli szukać u COMY nowości in plus – tu zdecydowanie dysharmonia rytmu nowych piosenek, które potrafią do pewnego momentu nawet uśpić, by w najwłaściwszym czasie sprawić że podskoczymy z siedzenia. Paradoksalnie wspomniane zachowanie tradycyjnych wzorców również trzeba zapisać po stronie zalet. Muzycy mieli chyba świadomość, że zmiana o 180 stopni nie wyszłaby im na dobre. Poeksperymentowali, ale zachowali dawne schematy, które doprowadziły ich na szczyt polskiej sceny rockowej. Myślę, że pod wieloma względami COMA skomponowała swoje najświeższe dzieło wręcz perfekcyjnie. W przeciwieństwie do wspomnianej Chylińskiej, która całkowicie zmieniła adresatów swojej muzyki, Roguc i spółka stworzyli coś, co poszerzyło grono ich słuchaczy, lecz nie odstraszyło równocześnie dotychczasowych fanów. „Czerwonego albumu” nie można też oceniać w ramach sukcesu bądź porażki zespołu. Jest to po prostu coś nowego i teraz pozostaje czekać na kolejny krok. Miejmy jednak nadzieję, że po następnej płycie rockamani nie będą musieli śpiewać zbyt często „w kolejnej odsłonie skurwiłem się znojnie”.

grafika z: link