Czas na drugą część
moich piłkarskich wywodów. Po analizie Realu, na tapetę biorę Arsenal Londyn. O
drużynie z Emirates Stadium pisze mi się trudno. Od ponad dekady staram się
obejrzeć każdy mecz Kanonierów we wszystkich możliwych rozgrywkach i bólem
serca patrzę na kolejne porażki ukochanego teamu.
O słabych wynikach w ostatnich już prawie ośmiu latach
napisano praktycznie wszystko. Że trener wypalony, że piłkarze masowo uciekają
do Barcelony albo Manchesteru City, że dusigrosze, itd., itp. Tym bardziej
zdziwiła mnie własna refleksja, że właściwie Real i Arsenal niewiele się od
siebie różnią. A jednak na niwie sportowej tak wiele ich dzieli. Dlaczego? Bo
diabeł tkwi w szczegółach…
Trener
Zacznę od ławki trenerskiej. Zarówno w Madrycie jak i w
Londynie, trener (menadżer) jest postacią pierwszoplanową, której podskoczyć
boi się nawet zarząd. O Mourinho pisałem w poprzednim wpisie, facet jest dla
mnie trenerskim geniuszem. Przyszedł z zadaniem zdetronizowania Barcelony i tej
sztuki dokonał. W tym sezonie (zwłaszcza po dwumeczu z ManU i wylosowaniu w
ćwierćfinale tureckiej Galaty) jest murowanym faworytem w wyścigu po triumf w
Lidze Mistrzów. Jeśli chce pozyskać jakiegoś piłkarza, wywiera taką presję na
zarządzie, że wkrótce ów zawodnik zjawia się na treningu Los Blancos. The
Special One wie, jak wykorzystać swoją pozycję w klubie i robi to z pełnym
wyrachowaniem. Wszyscy łapali się za głowę, kiedy posadził na ławce Casillasa i
kupił Diego Lopeza. Teraz mówi się, że Iker nie ma po co wracać – tak dobrze
gra jego zastępca/następca.
Na pierwszy rzut oka podobnie jest w Arsenalu. Pracujący nieprzerwanie
od 1996 Arsene Wenger jest nietykalny. Może ściągnąć kogo chce, wystawić kogo
chce, a kibice wywieszą na trybunie napis IN
ARSENE WE TRUST. Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że francuski Boss
(jak nazywają go piłkarze) pogubił się. Po erze wielkiego Arsenalu, który
skończył sezon bez porażki, nastały ciężkie czasy. Początkowo mimo braku
wyników, Kanonierzy byli chwaleni za piękny styl, jakże różny od siermiężnego
brytyjskiego futbolu. Jednakże dziś i ta zaleta odeszła w niepamięć.
Jose Mourinho, jak każdemu człowiekowi na ziemi,
przytrafiają się wpadki. Czasami błądzi z ustawieniem bądź doborem personalnym.
Jednakże Portugalczyk potrafi wyciągnąć z błędów wnioski, które potem
procentują. Inaczej opiekun Arsenalu, który nieustannie brnie w bliżej nieokreślonym
kierunku. Błędny schemat budowania drużyny sprawił, że Francuz zmierza wraz z
całym klubem ku przeciętności.
Transfery
Podobnie jest z transferami. Zarówno Mou jak i Wenger mogą
pozwolić sobie na kupowanie drogich zawodników. Były szkoleniowiec Porto, Chelsea
oraz Interu to wykorzystuje i właśnie pozyskany za 40 mln Modrić strzelił gola
na wagę awansu z Manchesterem w LM. Natomiast ekonomiczne wykształcenie Wengera
nie pozwala, jak to czyni jego portugalski kolega po fachu, kupować bez liku
kolejnych zawodników. On analizuje, obserwuje, a gdy decyduje się na zakup,
przegrywa licytację z hojniejszą Chelsea czy zespołami z Manchesteru. A
wystarczy tylko na chwilę zerknąć na grę Arsenalu, by zobaczyć ile daje swojej
drużynie Santi Cazorla, kupiony za rekordowe dla Kanonierów 18 mln. Jak widać
nie ważne jaką pozycję w klubie ma trener – istotne jest, jak ją wykorzysta.
Skład
Teraz zawodnicy. Wenger i spółka chcą stworzyć drużynę
grającą pięknie dla oka, która będzie nie tylko zwyciężać, ale i zachwycać.
Stąd transfery piłkarzy wyśmienitych technicznie. Efekt jest taki, że tego typu
zawodnicy nie radzą sobie z twardo grającymi ekipami Premier League. Bardziej
pasowaliby do… Realu. Jednak Jose Mourinho zdaje sobie sprawę, że cały światowy
sport to nieustanny rozwój fizyczności, przełamywanie kolejnych barier
wytrzymałości. Dlatego w składzie Królewskich oprócz filigranowego Angela di
Marii, znajdziemy także silnego jak tur Michaela Essiena czy czyszczącego
środek pola Xabiego Alonso. Tymczasem Francuz miał w swojej jedenastce tylko
jednego walczaka – Alexa Songa, którego jednak sprzedał na poniewierkę w
Katalonii. Teraz nie ma nikogo, kto zadbałby o komfort piłkarzy ofensywnych. I
wszystko zaczyna się sypać. Oba kluby stać (Real odzyska pieniądze na
koszulkach, a Arsenal zarabia krocie na najdroższych w Anglii biletach i
sprzedaży ziemi po Highbury), ale w Madrycie są one czynione mądrze – w
Londynie, niekoniecznie.
Sukcesy
Na koniec trofea. Real zdobył w ubiegłym roku mistrzostwo
Hiszpanii, ale poza tym gablota z pucharami nie rozrasta się w jakimś zawrotnym
tempie. O Arsenalu szkoda nawet gadać (prawie 8 lat bez wygranego
mistrzostwa/pucharu). Jednak znów, jeśli pochylić się bliżej, zobaczymy jak
inaczej wygląda posucha w obu stołecznych klubach. Los Blancos mają jednego
wroga – Barcelonę. Koszmar, który jednak ostatnio przestaje być taki straszny.
Widać progres, który może doprowadzić do zmiany hierarchii na półwyspie
Iberyjskim. Do tego zawsze są blisko triumfu w Lidze Mistrzów. Królewscy są
typem drużyny, która nie wygrywa wiele, ale nigdy nie można mieć do niej zastrzeżeń
o brak zaangażowania. Oczywiście trzeba też uwzględnić krajową konkurencję.
Real walczy w lidze i Copa del Rey z Barcą i osiemnastoma bankrutami, natomiast
w Anglii są Man Utd, Man City, Chelsea, Liverpool, Tottenham, a reszta także
nie należy do najsłabszych. Mimo wszystko Arsenal ma większe pole do popisu,
choćby w Pucharze Ligi (pamiętny finał przegrany z Birmingham, które w tym
samym sezonie spadło z Premier League – takie było mocne…).
Podsumowując, oba kluby są bogate, za sterami stoją
charyzmatyczni trenerzy, a mimo wszystko nie zwyciężają. Jednak Real Madryt
powoli wdrapuje się na szczyt, a Arsenal Londyn spada z niego na łeb, na szyję.
Pierwszą część tego wpisu możecie przeczytać tutaj
grafika z foter.com
1 komentarz:
hej, hej, hej, hej Man United! :P
Prześlij komentarz