niedziela, 24 marca 2013

In Arsene we trust(ed)


Czas na drugą część moich piłkarskich wywodów. Po analizie Realu, na tapetę biorę Arsenal Londyn. O drużynie z Emirates Stadium pisze mi się trudno. Od ponad dekady staram się obejrzeć każdy mecz Kanonierów we wszystkich możliwych rozgrywkach i bólem serca patrzę na kolejne porażki ukochanego teamu.

O słabych wynikach w ostatnich już prawie ośmiu latach napisano praktycznie wszystko. Że trener wypalony, że piłkarze masowo uciekają do Barcelony albo Manchesteru City, że dusigrosze, itd., itp. Tym bardziej zdziwiła mnie własna refleksja, że właściwie Real i Arsenal niewiele się od siebie różnią. A jednak na niwie sportowej tak wiele ich dzieli. Dlaczego? Bo diabeł tkwi w szczegółach…

Trener

Zacznę od ławki trenerskiej. Zarówno w Madrycie jak i w Londynie, trener (menadżer) jest postacią pierwszoplanową, której podskoczyć boi się nawet zarząd. O Mourinho pisałem w poprzednim wpisie, facet jest dla mnie trenerskim geniuszem. Przyszedł z zadaniem zdetronizowania Barcelony i tej sztuki dokonał. W tym sezonie (zwłaszcza po dwumeczu z ManU i wylosowaniu w ćwierćfinale tureckiej Galaty) jest murowanym faworytem w wyścigu po triumf w Lidze Mistrzów. Jeśli chce pozyskać jakiegoś piłkarza, wywiera taką presję na zarządzie, że wkrótce ów zawodnik zjawia się na treningu Los Blancos. The Special One wie, jak wykorzystać swoją pozycję w klubie i robi to z pełnym wyrachowaniem. Wszyscy łapali się za głowę, kiedy posadził na ławce Casillasa i kupił Diego Lopeza. Teraz mówi się, że Iker nie ma po co wracać – tak dobrze gra jego zastępca/następca.

Na pierwszy rzut oka podobnie jest w Arsenalu. Pracujący nieprzerwanie od 1996 Arsene Wenger jest nietykalny. Może ściągnąć kogo chce, wystawić kogo chce, a kibice wywieszą na trybunie napis IN ARSENE WE TRUST. Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że francuski Boss (jak nazywają go piłkarze) pogubił się. Po erze wielkiego Arsenalu, który skończył sezon bez porażki, nastały ciężkie czasy. Początkowo mimo braku wyników, Kanonierzy byli chwaleni za piękny styl, jakże różny od siermiężnego brytyjskiego futbolu. Jednakże dziś i ta zaleta odeszła w niepamięć.

Jose Mourinho, jak każdemu człowiekowi na ziemi, przytrafiają się wpadki. Czasami błądzi z ustawieniem bądź doborem personalnym. Jednakże Portugalczyk potrafi wyciągnąć z błędów wnioski, które potem procentują. Inaczej opiekun Arsenalu, który nieustannie brnie w bliżej nieokreślonym kierunku. Błędny schemat budowania drużyny sprawił, że Francuz zmierza wraz z całym klubem ku przeciętności.

Transfery

Podobnie jest z transferami. Zarówno Mou jak i Wenger mogą pozwolić sobie na kupowanie drogich zawodników. Były szkoleniowiec Porto, Chelsea oraz Interu to wykorzystuje i właśnie pozyskany za 40 mln Modrić strzelił gola na wagę awansu z Manchesterem w LM. Natomiast ekonomiczne wykształcenie Wengera nie pozwala, jak to czyni jego portugalski kolega po fachu, kupować bez liku kolejnych zawodników. On analizuje, obserwuje, a gdy decyduje się na zakup, przegrywa licytację z hojniejszą Chelsea czy zespołami z Manchesteru. A wystarczy tylko na chwilę zerknąć na grę Arsenalu, by zobaczyć ile daje swojej drużynie Santi Cazorla, kupiony za rekordowe dla Kanonierów 18 mln. Jak widać nie ważne jaką pozycję w klubie ma trener – istotne jest, jak ją wykorzysta.

Skład

Teraz zawodnicy. Wenger i spółka chcą stworzyć drużynę grającą pięknie dla oka, która będzie nie tylko zwyciężać, ale i zachwycać. Stąd transfery piłkarzy wyśmienitych technicznie. Efekt jest taki, że tego typu zawodnicy nie radzą sobie z twardo grającymi ekipami Premier League. Bardziej pasowaliby do… Realu. Jednak Jose Mourinho zdaje sobie sprawę, że cały światowy sport to nieustanny rozwój fizyczności, przełamywanie kolejnych barier wytrzymałości. Dlatego w składzie Królewskich oprócz filigranowego Angela di Marii, znajdziemy także silnego jak tur Michaela Essiena czy czyszczącego środek pola Xabiego Alonso. Tymczasem Francuz miał w swojej jedenastce tylko jednego walczaka – Alexa Songa, którego jednak sprzedał na poniewierkę w Katalonii. Teraz nie ma nikogo, kto zadbałby o komfort piłkarzy ofensywnych. I wszystko zaczyna się sypać. Oba kluby stać (Real odzyska pieniądze na koszulkach, a Arsenal zarabia krocie na najdroższych w Anglii biletach i sprzedaży ziemi po Highbury), ale w Madrycie są one czynione mądrze – w Londynie, niekoniecznie.

Sukcesy

Na koniec trofea. Real zdobył w ubiegłym roku mistrzostwo Hiszpanii, ale poza tym gablota z pucharami nie rozrasta się w jakimś zawrotnym tempie. O Arsenalu szkoda nawet gadać (prawie 8 lat bez wygranego mistrzostwa/pucharu). Jednak znów, jeśli pochylić się bliżej, zobaczymy jak inaczej wygląda posucha w obu stołecznych klubach. Los Blancos mają jednego wroga – Barcelonę. Koszmar, który jednak ostatnio przestaje być taki straszny. Widać progres, który może doprowadzić do zmiany hierarchii na półwyspie Iberyjskim. Do tego zawsze są blisko triumfu w Lidze Mistrzów. Królewscy są typem drużyny, która nie wygrywa wiele, ale nigdy nie można mieć do niej zastrzeżeń o brak zaangażowania. Oczywiście trzeba też uwzględnić krajową konkurencję. Real walczy w lidze i Copa del Rey z Barcą i osiemnastoma bankrutami, natomiast w Anglii są Man Utd, Man City, Chelsea, Liverpool, Tottenham, a reszta także nie należy do najsłabszych. Mimo wszystko Arsenal ma większe pole do popisu, choćby w Pucharze Ligi (pamiętny finał przegrany z Birmingham, które w tym samym sezonie spadło z Premier League – takie było mocne…).

Podsumowując, oba kluby są bogate, za sterami stoją charyzmatyczni trenerzy, a mimo wszystko nie zwyciężają. Jednak Real Madryt powoli wdrapuje się na szczyt, a Arsenal Londyn spada z niego na łeb, na szyję.

Pierwszą część tego wpisu możecie przeczytać tutaj

grafika z foter.com

1 komentarz:

paranoJa pisze...

hej, hej, hej, hej Man United! :P