„Poradnik pozytywnego myślenia” to adaptacja książki Matthew
Quicka o tym samym tytule (książki nie znam, więc odniesienia do wersji
papierowej pominę). Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny jest David O.
Russell (za jedno i drugie nominowany do Oscara). Film w Polsce pojawił się 8
lutego 2013 i dziś już powoli kurczy się ilość seansów w multipleksach.
Na wstępie muszę podkreślić, że zasiadając w kinowym fotelu
dokładnie miesiąc po krajowej premierze nie wiedziałem zupełnie, że zaraz
obejrzę coś, co ma na koncie tegorocznego Oscara (najlepsza aktorka
pierwszoplanowa – Jennifer Lawrence), a w siedmiu innych kategoriach był
nominowany. Jakoś mi to umknęło, a film wybrałem na podstawie napotkanego
wcześniej zwiastuna i sympatii do Bradleya Coopera („Kac Vegas”, „Jestem
Bogiem”, „Drużyna A”), który wcielił się w rolę głównego bohatera.
Film jest komedią romantyczną, gdzie wspólnym mianownikiem
dla pary są problemy natury psychicznej, a pierwszym tematem rozmowy stają się
środki psychotropowe przez nich zażywane. Fabuła opiera się na postaci Pata,
który wraca do rodzinnego domu po leczeniu w zakładzie psychiatrycznym. Jego
głównym celem staje się odzyskanie zaufania żony. Początkowo gdzieś na boku
pojawia się Tiffany, która po śmierci męża pozostaje mocno „rozchwiana”
emocjonalnie. Losy tej dwójki raczej nie przyprawiają o dreszcze. Można rzec,
że w tej kwestii film kurczowo trzyma się schematu tradycyjnej komedii
romantycznej.
W tle pojawia się jeszcze relacja Pata z ojcem (w tej roli
Robert De Niro, dla którego nominacja dla najlepszego aktora drugoplanowego
jest akurat, bo wybitny nie był, ale na pewno lepszy niż np. w „Poznaj moich
rodziców”), po którym główny bohater odziedziczył gorącą głowę. W mojej opinii,
ciekawsza od losów głównych bohaterów jest sytuacja jego rodziców. Pat senior z
obsesją na punkcie futbolu amerykańskiego i nerwicą natręctw rysuje się bardzo
interesująco. Do tego uzależnienie od hazardu, które doprowadza do postawienia
wszystkich pieniędzy jakie ma na wynik meczu. W cieniu męża jest Dolores (Jacki
Weaver), która nawet nie próbuje zatrzymać jego szaleństw. Cechuje ją za to
nieustanne wsparcie zarówno dla niego jak i syna-wariata.
Uważam, iż dobrze się stało, że przystępując do oglądania
„Poradnika” nie wiedziałem o wyróżnieniu dla odtwórczyni roli Tiffany. Teraz, z
pewnym dystansem, mogę zastanowić się, czy Jennifer Lawrence rzeczywiście była
tak dobra, aby odebrać statuetkę złotego
człowieczka. Na pewno była lepszym „czubkiem” niż Cooper (co stwierdzam z
nieukrywanym żalem, bo po panu Bradleyu spodziewałem się więcej). Jej wiarygodna
gra sprawiała, że w każdej sytuacji, w której się znajdowała, stawałem po jej
stronie. Myślę, że lepiej też oddała metamorfozę jaką jest wyleczenie się z
mentalnych problemów poprzez rodzące się uczucie. Podsumowując – tak, to może być rola oscarowa. Jak się okazało,
była.
Innym aspektem, który przykuł moją uwagę, są bohaterowie
dalszego planu. Mam wrażenie, że wszyscy, począwszy od przyjaciół Pata po jego
psychiatrę, są w tym filmie tylko po to, żeby powiedzieć/zrobić coś śmiesznego.
Niby nie powinienem po takiej historii oczekiwać czegoś więcej ale mimo
wszystko czuję niedosyt.
Ogólnie rzecz ujmując, „Poradnik pozytywnego myślenia” jest
filmem przyjemnym. Mimo, iż nie jestem fanem komedii romantycznych, oglądając
„Poradnik” nie czekałem ze zniecierpliwieniem na finalną scenę, kiedy wreszcie
zakochani wpadną sobie w ramiona, a ja rozprostuję zdrętwiałe kości. Wręcz
przeciwnie, pod koniec czułem się jak mały chłopiec, który skończył dobrą
zabawę i chciałby więcej ale musi już iść do domu.
Jako że to moja pierwsza recenzja filmowa,
zastanawiałem się nad wprowadzeniem jakiejś skali oceniania (wzorem 1-10 na filmwebie).
Jednak stwierdziłem, że jeśli tak zrobię, ktoś średnio zainteresowany przeleci
wzrokiem po treści, sprawdzi notę i sobie pójdzie. Nie ma tak dobrze, trzeba
przeczytać! :)
grafika z: link
3 komentarze:
Uwaga! Wiadomość może zawierać SPOILER!
Muszę dodać swoje trzy grosze, bowiem odbieram film nieco inaczej. Nie mogę powiedzieć, że był zły, bowiem coś mnie poruszyło w tej zwykłej komedii romantycznej. Zachwycić jednak mnie nie zachwycił. Być może dlatego, że po tak optymistycznym tytule miałam nadzieję na coś lekkiego i odprężającego. Owszem, elementy komediowe były, jednak z trudem mogłam zapomnieć o sytuacjach, które doprowadziły bohaterów do załamania psychicznego. Film nie pokrzepił mnie, nie widzę wątku pozytywnego myślenia. Bohater ma cel, w który wierzy, więc do niego uparcie dąży. Jak się jednak okazuje wszystko jest zaplanowane - to jego matka dzwoni do Tiffany i podpowiada, jak może na niego wpaść. To T. od samego początku mówi mężczyźnie, że na niego działa, a potem kręci, mota i podpuszcza. Ponadto miłość dwóch osób po przejściach to nie happy end, lecz dopiero początek długiej, cholernie ciężkiej drogi. Dlatego z chęcią wyszłam po seansie z kina, poszłam do domu i wypiłam herbatkę pod kocem.
P.S. Potwierdzam, iż wątek relacji Pata z ojcem, jak i sama gra aktorów godne uwagi. :)
A według mnie była to zwyczajna komedia romantyczna, która miała po prostu nieco bardziej dramatyczne tło. Jednak choroba psychiczna i trudne relacje ojciec – syn, poza kilkoma scenami, nie wprowadziły nic nowego i schemat pozostał ten sam: kobieta i mężczyzna, on najpierw jej nie chce, później się z nią zaprzyjaźnia, a na samym końcu uświadamia sobie, ze ją kocha, no i mamy happy end, czyli to, co zwykle. Nuda
Ha, widzę, że każdy odbiera ten film inaczej. Ja też. Intrygował mnie do połowy, potem przerodził się w tradycyjną, przewidywalną komedię romantyczną i poczułam się z lekka zawiedziona. O wiele ciekawsze niż wątek romansowy były dla mnie właśnie relacje Pata z rodziną, jego próby "wyjścia na prostą", wręcz fanatyczne zapatrzenie w żonę i co z tego może wyniknąć. Mimo wszystko jakieś pozytywne wibracje podczas oglądania czułam, ale byłam zaskoczona, że to cudo było tyle razy nominowane i zdobyło tyle Oscarów. Może faktycznie pani Jennifer Lawrence się należało, ale poza tym... no za co? Osobiście nie mam też nic do gry Bradley'a Coopera, jak dla mnie był przekonujący. De Niro - też niczego sobie, ale z pewnością nie na Oscara.
Ada
Prześlij komentarz