piątek, 27 września 2013

Recenzja filmu "W imię..."

Lekko kontrowersyjny tytuł, billboardy z Chyrą w koloratce. W telewizji rozmowa z reżyserką, a dookoła tego wszystkiego hasła: KSIĄDZ-GEJ-PEDOFILIA-SKANDAL. Niestety prawie zawsze takie podbijanie bębenka nie pomaga, a wręcz szkodzi efektowi końcowemu. Podobnie jest w tym przypadku. Oto moja recenzja filmu „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej.


„W imię…”, gdzie z ogonka litery „ę” sprytnie stworzono krzyżyk, to historia księdza-homoseksualisty, który wylądował na wiejskiej parafii, gdzie jego obowiązki skupiają się wokół odprawiania mszy, spowiadania ludzi w nietypowych miejscach i pomocy przy opiece nad grupą nastolatków z poprawczaka. Dużą rolę odgrywa też żyjąca na skraju ubóstwa rodzina, gdzie ojca nie ma, za to jest trójka dzieci z różnymi stopniami niepełnosprawności psychicznej.

Moje odczucia wobec tego filmu są mieszane. „W imię…” wydaje mi się zbyt przerysowane. Jakby ktoś chciał z oczywistych spraw (takich jak ludzkie słabości księdza, samobójstwo nastolatka czy homoseksualizm jako taki) stworzyć obraz szokujący. Tylko, że to już dawno przestało szokować. Sceny ukazujące nudne wątki urastają do miana epickich. Okraszone zostają świetną muzyką, która jednak przeważnie do nich zupełnie nie pasuje. Każda scena powiązana mniej lub bardziej z tematem gejowskiej miłości czy takowego seksu wybrzmiewa za mocno. Jakby ktoś mówił nam: „Ojej, dwóch facetów się przytula, zasłońcie starszej pani w drugim rzędzie oczy bo dostanie zawału!”. A to tylko przytulający się faceci. Zresztą zauważyłem, że poziom wrażeń, które wywołał film malał proporcjonalnie do wieku widza. Zwyczajnie młodych już nie szokuje pijący i onanizujący się ksiądz oraz uprawiający gejowski seks chłopcy z poprawczaka. „W imię…” stara się nam na siłę wcisnąć jako sensację rzeczy, które stały się codziennością. Jedynym, tycim wyjątkiem jest fakt, że bohater grany przez Chyrę na oblubieńca wybrał sobie chłopaka niepełnosprawnego. To mnie trochę zbulwersowało. Na koniec wyliczania minusów zostawiłem sobie największy absurd, którym niewątpliwie jest ostatnia scena (uwaga, spoiler alert!). Otóż pokazuje ona seminarium duchowne i młodych księży w ujęciu jakby byli członkami mafii albo jakiejś sekty. No i umieszczenie wśród adeptów teologii oblubieńca Chyry – chłopaka który przez cały film jawi się jako niedorozwinięty intelektualnie – nie wiem czy to jeszcze absurd, czy już po prostu głupota twórców tego obrazu.

Interesujące i pozytywne jest dla mnie to, że autorka porusza problem homoseksualizmu wśród księży. Podobnej ekranizacji sobie nie przypominam, a na pewno wątek ten nie był wcześniej tematem przewodnim. Bardzo podobała mi się gra aktorów. Oprócz Olgierda Łukaszewicza, który wcielił się w rolę biskupa, zachwycili mnie wszyscy. Świetnie nawet najdrobniejszą emocję oddał Chyra, zgarniając za tę rolę Złotego Lwa. Równie poruszający był Mateusz Kościukiewicz, mimo że jego postać została zepsuta przez twórców filmu (masa sprzeczności i niedomówień co do granego przez niego chłopaka). Bardzo dobry warsztat pokazał jak zwykle drugoplanowy Łukasz Simlat. Nieco rozśmieszył mnie Tomasz Schuchardt (wypłynął na roli Fokusa w „Jesteś Bogiem”), który bardzo się starał być gejem, ale trochę komicznie mu to wyszło. No i na koniec chłopcy z poprawczaka, którzy stworzyli bardzo swojski i prawdziwy klimat wokół wydarzeń w filmie.


Podsumowując, „W imię…” nie jest filmem złym, ale nie wniósł do mojego życia nic nowego. Byłem świadom, że księża popijają i uprawiają seks, a wyższe instancje kryją ich przenosząc z parafii do parafii. Wiedziałem, że homoseksualiści są w każdej grupie społecznej i zupełnie mi to nie przeszkadza. Dlatego nie zgadzam się, że „W imię…” przełamuje tabu. Jest tylko dobrze zagranym filmem, któremu brakuje jednak meritum, rozwiązania i elementów zaskoczenia. Z taką fabułą, na pewno można było stworzyć coś znacznie bardziej interesującego i poruszającego.

plakat z Chyrą z film.onet.pl

2 komentarze:

paranoJa pisze...

Dokładnie wczoraj sprawdzałam sobie repertuar Cinema z postanowieniem wykorzystania dwóch darmowych biletów, które kiedyś tam dostałam. Patrzę "W imię" i trzy kropki, o, dobry tytuł, klikam, ksiądz, polski film, dziękuję, do widzenia, a teraz jak jeszcze napisałeś, że zrobiła go kobieta, to już w ogóle jakoś nie jest moim mast łocz. Z takich szerokopojętych nowszych filmów polskich zrobionych przez kobiety, podobał mi się tylko - jeśli o niczym nie zapomniałam - "Skrzydlate świnie", mimo sporej niechęci do Małaszyńskiego. Ciekawa jestem czy widzieliście Big Love i chętnie przeczytam i danielową i klaudiową recenzję tego właśnie tworu. :)

Unknown pisze...

Wybacz, że osłabiam Twoją wiarę w polską kinematografię. Nasi robią masę dobrych filmów, tylko niestety nikt o nich nie mówi. Na afisz trafiają tylko hity boxoffice`owe, które jednak hitami przeważnie nie są. Podobnie rzecz się ma z dotacjami na polskie filmy. Kasa idzie na Kac Wawę, a dobre filmy muszą radzić sobie same. Sad but true.