Lubię ostre rockowisko, relaksujące reggae także lubię,
lubię hip-hop i klasykę, lecz jazz i bluesa znam prawie tak słabo jak
różniczkową matematykę. Ta nieudolna parafraza słów jednej z najnowszych piosenek zespołu Indios Bravos niech posłuży za wstęp i pewnego rodzaju asekurację. Mimo wszystko w myśl staropolskiej zasady „nie znam się, ale
i tak się wypowiem”, zapraszam na recenzję płyty klanu Waglewskich pod jakże
rodzinnym tytułem „Matka, Syn, Bóg”.
WIEM, ŻE NIC NIE WIEM
Twórczość Waglewskich znam głównie z trasy koncertowej „Męskiego
grania”. Ponadto słyszałem pojedyncze kawałki Wojciecha i Fisza. Emade kojarzę
z płyty stworzonej wspólnie z O.S.T.R.ym w ramach projektu POE. Dlatego też
początkowo, po przesłuchaniu albumu „Matka, Syn, Bóg” nie chciałem tutaj o nim
pisać, żeby nie narazić się na pośmiewisko ze strony fanów Waglewski family.
Jednak uzbierało mi się kilka refleksji na ten temat i stwierdziłem „co mi tam,
najwyżej ktoś wyprowadzi mnie z błędu”.
A JEDNAK MĘSKIE GRANIE
Albo to skutek zdominowanego przez kobiety kierunku studiów,
albo czysty przypadek, ale dotychczas wśród znanych mi osób sympatyzujących z
muzyką tworzoną przez Waglewskich, zdecydowaną większość stanowiły panie. Nie
dziwiło mnie to, aż do momentu przesłuchania nowej płyty. Chodzi mi o to, że
nigdy przez me uszy nie przemknęło się tyle typowo męskiej muzyki. Naprawdę ciekaw
jestem, jak „Matkę, Syna, Boga” odbierają kobiety, bo wg mnie to muzyka facetów,
o facetach, dla facetów. Wyjątkowo mocno czuć tutaj relację między artystami
tworzącymi ten krążek i muszę przyznać, że nie słyszałem lepszych utworów o
tematyce ojciec-syn. Fakt, że poszczególne kawałki pisane są przez członków jednej
rodziny sprawiają, że całość jest poruszająca i wyjątkowo emocjonalna. Chyba nigdzie
indziej jak w tym przypadku, nie pasuje lepiej bardzo popularne przy określaniu
czyjejś twórczości określenie „prawdziwe”. Innymi słowy, gdybym nie wiedział,
że Fisz i Emade są synami Wojciecha, po przesłuchaniu tej płyty pewnie bym się
tego domyślił.
WYTRAWNE WINO
„Matka, Syn, Bóg” to album stworzony ze smakiem, przez
facetów dojrzałych oraz o wysublimowanym guście muzycznym. Nikt w naszym
pięknym kraju nie gra tak czysto nieczysto. Każdy szum na płycie sprawia, że
jeszcze bardziej nam się ona podoba. Każde mocniejsze szarpnięcie struny nadaje
muzyce szlachetnej niepowtarzalności. Pozorne zaniedbanie staje się z
perspektywy całości największym atutem muzyki tworzonej przez Waglewskiego.
Takich „niedoróbek” aż chce się słuchać.
DOBRA GODZINA Z OJCEM I SYNAMI
Może i nie znam się na jazzie ani bluesie, lecz czy taka
wiedza naprawdę jest niezbędna kiedy chodzi o dobrą i szczerą muzykę? Bo czymś
takim jest z pewnością efekt pracy tria Waglewskich. Przyznam, że po zapoznaniu
się z „Matką, Synem, Bogiem” nie stałem się nagle Waglofiszofilem i nie słucham
ich utworów w każdej wolnej chwili. Niemniej sporą przyjemność sprawia mi
posiadanie tych kawałków na swojej playliście, która od czasu do czasu wylosuje
mi np. piosenkę „Ojciec” albo „Trupek” (moje ulubione, jeśli ktoś chciałby
wiedzieć). „Matka, Syn, Bóg” to godzina wytrawnej, męskiej muzyki.
okładka z muzik.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz