czwartek, 6 lutego 2014

Amerykańskie nie znaczy lepsze, czyli recenzja filmu "Pora mroku"

Na wstępie tego posta znajdą się przeprosiny, ponieważ zaniedbaliśmy w okresie sesyjnym nasz blog prawie równie mocno jak UMK zaniedbuje swoje obowiązki wobec studentów. Jednak w przeciwieństwie do uczelni z grodu Kopernika – mówimy „przepraszamy” i prosimy o wybaczenie. Jako zadośćuczynienie recenzja filmu, który trafił do nas przypadkowo. Jeśli klikniecie „czytaj więcej”, przeniesiecie się w „Porę mroku”.


Mimo mojego zamiłowania do horrorów, recenzja filmu „Pora mroku” pojawia się tu tutaj w wyniku całkowitego przypadku. O istnieniu tego „czegoś” nie miałem zielonego pojęcia, jednak pewnego styczniowego wieczoru, w trakcie szukania filmu na wieczór wpadłem właśnie na ten tytuł z 2008 roku. Polskiego horroru jeszcze nie widziałem. Zawsze miałem wrażenie, że sceny grozy to nie domena polskich reżyserów. Mógłbym oczywiście ponabijać się, że najstraszniejszy moment w polskiej kinematografii to Hanka i jej kartony, ale zostawię sobie resztę żółci dla „Pory mroku”.

Po obejrzeniu tego filmu już wiem, dlaczego w Polsce sagę „Zmierzch” klasyfikuje się jako horror. Widać w tym kraju nie wie się, jak przestraszyć człowieka, a „Pora mroku” jest na to najlepszym dowodem. Przed seansem w obsadzie odnalazłem nazwiska tzw. młodych gniewnych polskiego kina, którzy w moim odczuciu zbyt szybko osiedli w banalnych tasiemcowych serialach oraz komediach romantycznych, zamiast podjąć wyzwanie ambitnego kina. Rybicka, Gorczyca, Maciąg, Wesołowski, Wieczorkowski, Tomaszewski – na papierze wyglądało to całkiem dobrze. A potem włączyłem film…

Od początku w fabule brakuje ładu i składu. Nie mam pojęcia czy twórcy zgubili się, czy uznali, że są zbyt nowocześni na takie rzeczy jak ciąg przyczynowo-skutkowy. Ponadto pierwsze sceny wywarły na mnie wrażenie, które nie opuściło mnie już do napisów końcowych - panowie Kuczeriszka (reżyseria) i Rettinger (scenariusz), chyba zbytnio zainspirowali się amerykańskimi horrorami klasy B. Irytujące przebłyski przyszłych ujęć, a już w szczególności ścieżka dźwiękowa okazały się nieudolną próbą przeniesienia klasycznych motywów zza oceanu, w realia Dolnego Śląska. Zresztą niewiele rzeczy w „Porze mroku” nie wkurza. Dajmy kiedyna to bohaterów, których ochrzciłem mianem „Horror shore”. Chodzą, chociaż częściej bez sensu biegają, jak dzieci na długiej przerwie. Wpadają w upiorne miejsca, jakby bywali tam od lat. W sytuacjach zagrożenia śmiali się, gdy było nudno – na ich twarzach gościło przerażenie. Znamienna jest scena wieczornego biwakowania, kiedy po dniu, w którym jeden z członków ekipy prawie zginął, wszyscy zrywają boki ze śmiechu i polewają wódę 50 metrów od miejsca, w którym prawie pożegnali się z życiem. W tej samej scenie wesołków odwiedza koleś, który po chwili zalewa się krwią – chwila przerażenia, ale pięć minut później wszystko wraca do normy. Gra aktorska bardzo słaba, a już nikczemnie wręcz zagrał pan Wieczorkowski.

Przy recenzji horroru, na osobny akapit zasługuje to, co ma straszyć odbiorcę. Czułem, że w polskim horrorze może być to coś żenującego, ale postawienie na Niemców, próbujących przeszczepiać ludziom mózgi, to nie rekord skoczni, tylko skok Morgensterna upadającego na pysk. Rozwiązanie intrygi równie bezsensowne, co cały film. Głupia jest też kreacja mieszkańców miejscowości, w której dzieje się akcja. Niby o niczym nie wiedzą, ale zachowują się jakby wszyscy brali w tym udział. Cytując prowadzącego programu motoryzacyjnego Top Gear: stupid, stupid, stupid thing!

Po obejrzeniu „Pory mroku” zrobiło mi się smutno. Jako człowiek z natury optymistycznie nastawiony do rzeczywistości liczyłem na coś, co przynajmniej nie wywoła u mnie odruchu wymiotnego. Srodze się zawiodłem. Tytuł tego filmu nie ma związku z fabułą, fabuła nie ma związku z niczym. Gra aktorska rodem z „Trudnych spraw”, a realizacja na poziomie szkolnego teatrzyku. Wielka szkoda, bo czerpiąc z polskiej kultury można by nakręcić wiele niezłych obrazów grozy. Ale twórcy „Pory mroku”, którzy na co dzień chodzą zapewne w t-shirtach z nadrukiem „I love NY”, zapożyczyli z amerykańskiej kinematografii wszystko to, czego zapożyczać nie powinni.

Tutaj zwiastun, a jakby ktoś jednak chciał się przekonać o jakości filmu, to jest do obejrzenia w całości na YT.


grafika z foter.com

Inne straszne rzeczy, które recenzowaliśmy: tutaj, tutaj, tutaj i tu.

2 komentarze:

paranoJa pisze...

"zaniedbaliśmy w okresie sesyjnym nasz blog prawie równie mocno jak UMK zaniedbuje swoje obowiązki wobec studentów" - mistrz! :D

Aurora pisze...

Z chęcią obejrzę dla polepszenia sobie nastroju :P