czwartek, 13 lutego 2014

O kapitanie! Mój kapitanie! Recenzja filmu "Kapitan Phillips"

Za każdym razem, gdy oglądam film, który poprzedzony jest hasłem oparte na prawdziwych wydarzeniach, rozpoczynam konkurs „prawdziwe czy wyreżyserowane?”. Zresztą zauważyłem, że słówko oparte coraz częściej staje się fortelem dla twórców, by zhollywoodyzować film jak tylko się da. Po obejrzeniu kilku zapowiedzi, bardzo interesowało mnie, czy tak samo stało się z „Kapitanem Phillipsem” w reżyserii Paula Greengrassa.


Na początek ostrzeżenie dla tych, którzy żyją mitem pirata rodem z „Piratów z Karaibów”. Dziś już nikt nie podpływa galeonem i nie wpada na zajmowany statek na linie z szablą w zębach. W XXI wieku pirat pływa motorówką, wdrapuje się na statek po drabince z Ikei i kulturalnie żąda okupu pod groźbą trwałego unieruchomienia załogi wystrzałami z AK47. Dlatego fanów romantycznego Jacka Sparrowa odsyłam z kwitkiem. Warto jednak doczytać do końca. 

Ale wracając do wątku zgodności obrazu filmowego z rzeczywistością… Wstyd przyznać, ale uwierzyłem w każdą sekundę „Kapitana Phillipsa” i na wiarę przyjmuję, że tak było w realu. Poza kulminacyjnym momentem, który raczej został nieco podrasowany, wszystko w tym filmie jest takie… normalne. Etyczny i porządny kapitan, który nie robi z siebie bohatera, tylko postępuje rozsądnie, mając na uwagę dobro własne i podwładnych. Piraci, którzy stają przed problemami podjęcia właściwej decyzji. Świetnie przedstawiono sytuacje, w których napastnicy decydują, czy brnąć w porwanie, czy się wycofać. Wszystko bez zbędnego dramatu i heroizmu.

Historia przedstawiona w „Kapitanie Phillipsie” zdarzyła się pewnie niejednokrotnie. Każdy, kto choć trochę interesuje się wydarzeniami na świecie zauważył, że ataki somalijskich piratów to prawdziwa plaga ostatnich lat. Film, mimo że hollywoodzki, przybliża przeciętnemu Kowalskiemu jak to wygląda z bliska, na czym to właściwie polega. Często kino wykorzystując jakiś poważny problem współczesnego świata, albo całkowicie się z nim mija, albo przeinacza rzeczywistość na rzecz sukcesu kasowego. Z „KP” jest inaczej. Po obejrzeniu go, czułem się mądrzejszy. Pewnie trochę naiwne to podejście, ale zwyczajnie twórcy filmu przekonali mnie o autentyczności ich produktu. Zdjęcia i scenariusz na najwyższym poziomie.

Cały „KP” kręci się właściwie wokół dwóch postaci – tytułowego Richarda Phillipsa i Somalijczyka Musego. Tak jak uwierzyłem w ten obraz dzięki zdjęciom i scenariuszowi, tak wszystko to przyklepał solidnie swoją grą Tom Hanks. Zdawałem sobie sprawę, że to bardzo dobry aktor, jednak dopiero ta rola (być może przegapiłem inne) pokazała mi prawdziwie mistrzowski kunszt pana Hanksa. Do tego, jak zagrał Phillipsa, nie można się ani trochę przyczepić. Wielkim odkryciem okazał się Barkhad Abdi, odtwórca głównej roli drugoplanowej. Po pierwszych scenach filmu myślałem, że będzie grał tylko tubylca, który powymachuje trochę kałachem i dostanie kulkę w łeb od dzielnych amerykańskich żołnierzy. Tymczasem Abdi zbudował rolę, która dała mu nominację do Oscara! Co więcej, właśnie dowiedziałem się, że dla tego człowieka (z pochodzenia Somalijczyka – to się nazywa autentyczność!) był to aktorski debiut. Facet totalnie nie ma  wykształcenia i z castingu trafił na czerwony dywan. Prawdziwy amerykański sen (mówię to bez krzty sarkazmu, Abdi absolutnie na to zasłużył).


Choć rzadko to stwierdzam, w „KP” podobało mi się wszystko od A do Z. Dla mnie to jeden z faworytów do Oscara, choć konkurencja w 2013 roku jest naprawdę mocna. Liczę, że co najmniej jedna statuetka trafi na jego konto, bo zasłużył sobie na to. Zdecydowanie polecam (no chyba, że ktoś nie toleruje innego pirata niż Sparrow :P).





plakat pochodzi ze sttrony filmweb.pl

Brak komentarzy: