Za każdym razem, gdy oglądam film, który poprzedzony jest hasłem
oparte na prawdziwych wydarzeniach, rozpoczynam
konkurs „prawdziwe czy wyreżyserowane?”. Zresztą zauważyłem, że słówko oparte coraz częściej staje się fortelem
dla twórców, by zhollywoodyzować film jak tylko się da. Po obejrzeniu kilku
zapowiedzi, bardzo interesowało mnie, czy tak samo stało się z „Kapitanem Phillipsem”
w reżyserii Paula Greengrassa.
Na początek ostrzeżenie dla tych, którzy żyją mitem pirata
rodem z „Piratów z Karaibów”. Dziś już nikt nie podpływa galeonem i nie wpada
na zajmowany statek na linie z szablą w zębach. W XXI wieku pirat pływa
motorówką, wdrapuje się na statek po drabince z Ikei i kulturalnie żąda okupu
pod groźbą trwałego unieruchomienia załogi wystrzałami z AK47. Dlatego fanów
romantycznego Jacka Sparrowa odsyłam z kwitkiem. Warto jednak doczytać do końca.
Ale wracając do wątku zgodności obrazu filmowego z
rzeczywistością… Wstyd przyznać, ale uwierzyłem w każdą sekundę „Kapitana Phillipsa”
i na wiarę przyjmuję, że tak było w realu.
Poza kulminacyjnym momentem, który raczej został nieco podrasowany, wszystko w
tym filmie jest takie… normalne. Etyczny i porządny kapitan, który nie robi z
siebie bohatera, tylko postępuje rozsądnie, mając na uwagę dobro własne i
podwładnych. Piraci, którzy stają przed problemami podjęcia właściwej decyzji. Świetnie
przedstawiono sytuacje, w których napastnicy decydują, czy brnąć w porwanie,
czy się wycofać. Wszystko bez zbędnego dramatu i heroizmu.
Historia przedstawiona w „Kapitanie Phillipsie” zdarzyła się
pewnie niejednokrotnie. Każdy, kto choć trochę interesuje się wydarzeniami na
świecie zauważył, że ataki somalijskich piratów to prawdziwa plaga ostatnich
lat. Film, mimo że hollywoodzki, przybliża przeciętnemu Kowalskiemu jak to
wygląda z bliska, na czym to właściwie polega. Często kino wykorzystując jakiś
poważny problem współczesnego świata, albo całkowicie się z nim mija, albo
przeinacza rzeczywistość na rzecz sukcesu kasowego. Z „KP” jest inaczej. Po obejrzeniu
go, czułem się mądrzejszy. Pewnie trochę naiwne to podejście, ale zwyczajnie
twórcy filmu przekonali mnie o autentyczności ich produktu. Zdjęcia i
scenariusz na najwyższym poziomie.
Cały „KP” kręci się właściwie wokół dwóch postaci –
tytułowego Richarda Phillipsa i Somalijczyka Musego. Tak jak uwierzyłem w ten
obraz dzięki zdjęciom i scenariuszowi, tak wszystko to przyklepał solidnie
swoją grą Tom Hanks. Zdawałem sobie sprawę, że to bardzo dobry aktor, jednak
dopiero ta rola (być może przegapiłem inne) pokazała mi prawdziwie mistrzowski
kunszt pana Hanksa. Do tego, jak zagrał Phillipsa, nie można się ani trochę
przyczepić. Wielkim odkryciem okazał się Barkhad Abdi, odtwórca głównej roli
drugoplanowej. Po pierwszych scenach filmu myślałem, że będzie grał tylko
tubylca, który powymachuje trochę kałachem i dostanie kulkę w łeb od dzielnych
amerykańskich żołnierzy. Tymczasem Abdi zbudował rolę, która dała mu nominację
do Oscara! Co więcej, właśnie dowiedziałem się, że dla tego człowieka (z
pochodzenia Somalijczyka – to się nazywa autentyczność!) był to aktorski
debiut. Facet totalnie nie ma wykształcenia i z castingu trafił na czerwony
dywan. Prawdziwy amerykański sen (mówię to bez krzty sarkazmu, Abdi absolutnie
na to zasłużył).
Choć rzadko to stwierdzam, w „KP” podobało mi się wszystko
od A do Z. Dla mnie to jeden z faworytów do Oscara, choć konkurencja w 2013
roku jest naprawdę mocna. Liczę, że co najmniej jedna statuetka trafi na jego
konto, bo zasłużył sobie na to. Zdecydowanie polecam (no chyba, że ktoś nie
toleruje innego pirata niż Sparrow :P).
plakat pochodzi ze sttrony filmweb.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz