niedziela, 30 marca 2014

Recenzja książki „Frenemy" Doroty Krawczyńskiej

Rzadko sięgam po polską literaturę kobiecą, nie tylko przez brak czasu; po prostu jej nie lubię. Zazwyczaj przedstawia wyidealizowaną wizję rodziny lub nieszczęśliwe przypadki jakiejś "dobrej" kobiety, która nie może trafić na "odpowiedzialnego" mężczyznę. I nic więcej. Zwyczajnie nudzą mnie takie wątki. Frenemy Doroty Krawczyńskiej nie różnią się zbytnio od tego wzorca, jednak kilka elementów tej powieści wymaga nieco dłuższego komentarza. 

Z wąskiej puli tematyki kobiecej (nieszczęśliwa miłość, zawiłe losy przyjaźni, koszmarne wydarzenie typu gwałt, śmierć bliskiej osoby, idealizacja rodzinnego gniazda podszyta humorem) autorka postawiła na rozwinięcie motywu przyjaźni. Zarówno tytuł, jak i fabuła nawiązują do relacji, którą Krawczyńska wyjaśnia na końcu swojej powieści: "Frenemies to taki nowy typ relacji między kobietami. (...) To taka przyjaciółka i nieprzyjaciółka w jednym. Myślisz, że stoi po twojej stronie, lubi cię i ceni, a jednocześnie masz w sobie taki niepokój, że w sytuacji trudnej wypchnie cię z pędzącego samochodu". Cóż, polemizowałabym, że jakakolwiek relacja międzyludzka może być nowa, ale nie utożsamiajmy słów bohaterki ze słowami samej autorki. Do rzeczy. 

Główna postać, Kalina, pracuje w domu kultury. Jest niespełnioną pisarką (do czasu), szczęśliwą żoną, tęskniącą córką, ukochaną wnuczką oraz dobrą siostrą i kuzynką. Któregoś dnia zwierza jej się ze swoich małżeńskich kłopotów koleżanka z pracy, Gina. Wtedy rozpoczyna się bardzo długa przyjaźń, choć moim zdaniem, słabo w powieści zarysowana. 

Powieść liczy 189 stron, a fabuła została rozciągnięta na lat kilkanaście. Akcja zaczyna się gdzieś w PRL-u, a kończy w czasach prawie nam aktualnych. Przez ten czas zmienia się tylko jedna postać  Gina, reszta pozostaje taka sama. I chyba te spłycenie innych postaci powoduje, że to nie główna bohaterka, idealistyczna Kalina, jest mi bliższa. Wolę Ginę, która wie, czego chce i ciężko na to pracuje. Reszta bohaterów  w większości podwładnych Giny – jest psychologicznie niewiarygodnych. Jak dwudziestoletnia Kalina może być tą samą czterdziestoletnią Kaliną? Dlatego denerwuje mnie napis na okładce: "Czy Kalinie, spełnionej żonie i matce, ale również mądrej, pełnej empatii osobie uda się >>nauczyć<< przyjaciółkę szczęścia? Czy podejmując to wyzwanie, sama nie ryzykuje zbyt wiele?". Dlaczego w ogóle bohaterka ma kogoś uczyć, jak żyć? Każdy ma własny wzór na szczęście! 

Postać głównej bohaterki wręcz śmieszy. Przez całą książkę akcentowane jest jej przesłodzone zachowanie, choć nie w sposób ironiczny. Autorka pragnie nam przedstawić nową Matkę Teresę, Kalinę, i okropną Ginę, która każe wszystkim pracownikom domu kultury ciężko pracować na sukces. Oh! 

Nie chodzi o to, że książka Krawczyńskiej jest słaba (jak na literaturę kobiecą). Można zauważyć ciekawy styl, dobry temat, ale cała reszta jest, moim zdaniem, do poprawki. Czas jest rozbity, postacie papierowe, a zła bohaterka wcale nie taka zła. I na pewno nie ma w utworze psychologicznej głębi, na jaką powołuje się w opisie książki wydawnictwo. Bazowanie na pojęciu fremeny nie oznacza jeszcze powieści psychologicznej. 

Na podsumowanie refleksja: książka jest nudna. Gdyby akcja była ciekawsza, nie skupiona na idealizowaniu Kaliny, zaciekawiłabym się i nie zauważyła braków. Frenemy były jedną z cięższych walk z sobą samą, by doczytać lekturę do końca. 

Za książkę dziękujemy:



1 komentarz:

paranoJa pisze...

ej, ja tak nie w temat (jak zwykle), ale ostatnio wpadłam na pomysł genialnej fabuły do powieści, ale właśnie chyba typowo damskiej, bo babka miałaby być główną bohaterką, choć w zasadzie facet też by mogł... hm... chciałam tylko zapytać: czytałabyś? :D