piątek, 21 marca 2014

Recenzja książki „Intryga małżeńska" Jeffreya Eugenidesa

Jak pisać o prozie, która sama jest niczym innym, jak dyskursem o powieści? Jak nie powielić błędu głównej bohaterki, która spytała przyjaciela o treść książki, i otrzymała odpowiedź, że idea, jakoby książka była "o czymś", to właśnie coś, przeciw czemu autor występuje, a jeśli już miałaby o czymś być, to z pewnością o tym, że należy przestać myśleć w ten sposób o książkach - że są o czymś? Wydaje się, że Intryga małżeńska jest napisana właśnie w taki sposób, że każdy czytelnik może dostrzec inną jej treść.

Nie zrozumcie mnie źle – Intryga małżeńska ma konkretną fabułę, ale zetknięcie się z nią nie ma celów czysto rozrywkowych. Dlatego też, jeśli szukasz w lekturach całkowitego wyłączenia szarych komórek - nie jest to książka dla ciebie. Trzeba przy tej powieści myśleć. Początkowo mój zachwyt nad utworem był subiektywny, spowodowany możliwością utożsamienia się z bohaterką powieści. Madeleine jest młodą kobietą, studiującą literaturę i naprawę lubiącą książki. Znamienne, że zanim ją poznamy, narrator najpierw przybliża nam, jakie lektury znajdują się na jej półce. Dopiero później dowiadujemy się, że bohaterką jest właśnie Madeleine i właśnie skończyła studia. Z jednej strony wiąże się to z koniecznością podjęcia różnych decyzji, z drugiej wymaga mierzenia się z konsekwencjami z przeszłości. Kolejne blisko 500 stron książki to nie tylko dalsze (i przeszłe, bo autor bardzo lubi stosować retrospekcję) losy bohaterki i jej przyjaciół (Leonarda i Mitchella), ale także wywód nad teorią literatury, religią, miłością, dojrzałością i seksualnością.
Rozważania nad literaturą i życie bohaterów uzupełniają się, co zmusza czytelnika do szukania głębszych znaczeń. Madeleine, zafascynowana wiktoriańskimi powieściami, pisze pracę dyplomową pod mottem W miłości nie ma szczęścia, chyba że w finale angielskiej powieści. A wszystko zaczęło się od tezy profesora Saundersa, który na wykładzie powiedział, że:

forma powieści osiągnęła apogeum wraz z rozwojem intrygi małżeńskiej i nigdy się nie podniosła po jej zaniku. W czasach kiedy życiowy sukces zależał od mariażu, a mariaż zależał od pieniędzy, powieściopisarze mieli o czym pisać. Wielkie dzieła epickie traktowały o wojnach, powieść zaś o małżeństwie. Równość płci, korzystna dla kobiet, dla powieści już tak korzystna nie była. A rozwód całkowicie ją zgubił. Jakie miałoby znaczenie, za kogo wyjdzie Emma, gdyby mogła później wnieść o separację? (s. 33-34)

I znów – w obliczu słów, które padają w książce, jak traktować powieść, którą trzymam w ręku? Autor zmyślnie połączył w utworze dwa aspekty: rozważania badaczy nad kryzysem powieści współczesnej i rosnącą liczbę rozwodów na świecie. A wszystko to z perspektywy młodych, jeszcze dojrzewających do dorosłości, studentów. W fabule także nie zabrakło tematu małżeństwa. 

Postacie? Są autentyczne i zindywidualizowane. Leonard - atrakcyjny, szalony i inteligentny, choć cierpiący z powodu pogłębiającej się depresji. Mitchell - uwikłany w religijne zasady, które nie do końca mu odpowiadają; szczęścia szuka w podróży po świecie. I Madeleine, która pociąga obu i musi popełnić kilka błędów, zanim zrozumie siebie. 

Dla mnie książka była niewiarygodnie wciągająca i cudownie zintelektualizowana. Uważam wręcz, że powinna bronić się sama, bo każda jej recenzja będzie zbyt płytka. Także krótko: jeśli żyjecie w jakimś stopniu literaturą - jest to wasz must read

Jeffrey Eugenides, Intryga małżeńska, Kraków: Wydawnictwo ZNAK, 2013, ss. 490.

Na "zachęcenie" i zakończenie kilka wypisanych cytatów:

Madeleine czuła, że teoretycy semiotyki w większości byli nielubianymi dziećmi, często zastraszanymi lub zaniedbywanymi, tak więc tlącą się w sobie złość kierowali przeciwko literaturze. Chcieli zdegradować autora. Chcieli, żeby k s i ą ż k a, ta z trudem wywalczona, transcendentna rzecz, była t e k s t e m, przypadkowym, nieokreślonym i otwartym na sugestie. Chcieli, by główną rolę odgrywał czytelnik. Bo sami byli czytelnikami. (s. 59)

Madeleine nagle zrozumiała. Semiotyka była postacią, jaką przybrał u Zippersteina kryzys wieku średniego. Dzięki temu, że został semiotykiem, mógł nosić skórzaną kurtkę, biegać na retrospektywne pokazy filmów Douglasa Sirka w Vancouverze i gromadzić na swoich zajęciach wszystkie seksowne zbłąkane dusze. Zamiast zostawić żonę, Zipperstein zostawił literaturoznawstwo. (s. 66)

Ucisk kobiet przez mężczyzn nie był kwestią tylko pewnych czynów, lecz całego sposobu myślenia i postrzegania świata. Uniwersyteckie feministki szydziły z drapaczy chmur, twierdząc, że to symbole falliczne. To samo mówiły o rakietach kosmicznych, chociaż, jeśli się nad tym zastanowić, rakiety miały taki, a nie inny kształt nie z powodu fallocentryzmu, lecz aerodynamiki. Czy Apollo 11 w kształcie waginy dotarłby na Księżyc? Panis stworzyła ewolucja. (s. 198)

Brak komentarzy: