Na wstępie recenzji „Wilka z Wall Street” chciałbym złożyć
serdeczne wyrazy współczucia wszystkim narodom anglojęzycznym. Naprawdę ogarnia
mnie trwoga gdy pomyślę, że mógłbym być Brytyjczykiem, Australijczykiem czy
innym Amerykaninem i znać tak mało wulgaryzmów. Jaką pustynią lingwistyczną
było oglądanie „Wilka z Wall Street” i kręcenie się nieustannie wokół f**k oraz
s**t.
Pierwszym zatem zarzutem wobec tego filmu powinno być
znaczne ograniczenie ekspresji werbalnej wszystkich postaci, jednak trudno winić
twórców i odtwórców za ubóstwo mowy Szekspira.
A tak na poważnie, film jest dobry, nawet bardzo dobry.
Opowiada historię maklera, który w latach dziewięćdziesiątych odniósł ogromny
sukces grając na granicy moralności i praworządności. Jednak właściwie ów
sukces jest tylko pretekstem aby pokazać w filmie to, czego jest w nim de facto najwięcej czyli seks,
narkotyki, seks i pieniądze.
Film jest długi, a historia wejścia głównego bohatera,
Jordana Belforta zajmuje raptem może pół godziny. Może lekko ponad kwadrans
obserwujemy upadek Wilka (to nie żaden spoiler, chyba każdy mógł się
spodziewać, że całe imperium w końcu szlag trafi). A już ostateczne rozwiązanie
potraktowano według mnie po macoszemu.
Dominują dwa aspekty. Prezentacja człowieka i paru innych
mniej istotnych ludzi, którzy zachłysnęli się sukcesem. Wpadli w wir, z którego
nie ma ucieczki (a może jest? Tak, żeby fabuła nie była dla tych co nie
widzieli zbyt oczywista). Tutaj pokłony należą się Leonardo DiCaprio. Można
pokusić się o stwierdzenie, że cały film to taki naprawdę wypasiony rower
szosowy, z tych za kilka tysięcy złotych. Jednak stałby sobie oparty o ścianę
gdyby nie DiCaprio – prawdziwy Czesław Lang kinematografii (choć gdyby patrzeć
na ilość narkotyków wciągniętych przez granego przez Leo bohatera, lepsze
byłoby porównanie do Lance`a Armstronga), wsiada i wprawia koła w ruch. W grze
DiCaprio było wszystko – inteligencja, emocje, wiarygodność – praktycznie każdy
przymiotnik, jaki powinien charakteryzować doskonałego aktora. Nieźle wypadł
też jego cień – wiecznie drugi Jonah Hill.
Drugi wyeksponowany aspekt to luksus, a raczej jego
maksymalne wyobrażenie (oczywiście pamiętając, że akcja to lata
dziewięćdziesiąte). Jak usłyszałem od jednej z osób, które obejrzały „Wilka”
przede mną – dziwki, koks i perski boks. Racja. Całość wygląda tak, jakby
urządzono wyścig między liczbą pokazanych w filmie prostytutek a ilością
zażytych narkotyków. Przez to „Wilczek” może wydawać się wulgarny i płytki, ale
dzięki kompozycji fabuły i DiCaprio, to wszystko ma sens. Pokazuje narkomana i
seksoholika, który zatraca się we wszystkim, czym się otoczył. Jordan Belfort
znał tylko taką rozrywkę: dziewczynki i proszki. Oprócz tego jachty,
apartamenty, odrzutowce, ale praktycznie wszystko schodziło na dalszy plan gdy
zabrakło u jego boku pięknej kobiety lub kilku tabletek, wprawiających go w
euforię.
Martin Scorsese stworzył z marketingowego punktu widzenia
majstersztyk, bowiem w „Wilku z Wall Street” każdy znajdzie coś, co go
urzeknie. Dla tych mniej wymagających – cóż, są cycki i głupie żarty. Ci,
którzy oczekują czegoś więcej – jest wciągająca historia człowieka, dla którego
trudniej było powiedzieć „dość” niż zarobić miliardy. Dlatego okrzyki oburzenia
co do tego filmu są dla mnie bezpodstawne, rozumiem natomiast zachwyty, choć
sam dla równowagi, jedynie z szacunkiem kiwam głową.
plakat tradycyjnie z filmweb.pl
5 komentarzy:
Ależ Ty, Daniel, zachowawczy z tym kiwaniem głową. Skoro ja przez trzy godziny ani razu nie sprawdziłam, ile jeszcze do końca, to znaczy, że film dobry był i tyle.
Czyli tylko ja czasem byłam znudzona tym filmem...
Nie miałam sposobności oglądać tego filmu, więc nie będę polemizować na jego temat, ale trochę mam obawy przed nim, gdyż jakoś nie przekonuje mnie gra aktorska Leonardo. Ale skoro w tym filmie zagrał całkiem dobrze, to może się i skuszę.
Nie widziałam tego filmu. Trudno mi cokolwiek o nim powiedzieć...
oglądałam i mimo że długi to mi się bardzo spodobał i szybko zleciał : )) a na Leo mogę patrzeć i patrzeć : >
Prześlij komentarz