Witajcie drodzy czytelnicy. W ostatnich tygodniach napotkaliśmy kilka propozycji filmowych, o których chciałem wspomnieć, jednak nie na
tyle, żeby pisać o każdym z osobna. Dlatego w dalszej części tego posta
znajdziecie krótkie recenzje kilku widzianych przez nas filmów. Do jednych
zachęcamy, inne radzimy omijać szerokim łukiem. Enjoy.
Puk, puk, puk, Ba-ba-dook!
Na początek petarda, bo trudno
inaczej opisać dzieło niejakiej Jennifer Kent. Świetna naszym zdaniem porcja
grozy i psychologizmu. Nareszcie świeże spojrzenie na horror i strach. Bardzo
dobra gra aktorska, zwłaszcza małego Wisemana. Ponoć debiutantka, pani Kent,
uwolniła ten gatunek od nawiedzeń (dla czepialskich: poniekąd), egzorcystów i
laleczek. Zdecydowanie jeden z ciekawszych pomysłów na przestraszenie widza od
lat.
Jednak jest o Polakach
Teraz to, co Polacy lubią
najbardziej, czyli gmeranie w historii. Zwłaszcza takiej, która dotyczy naszego
kochanego narodu. Stąd wzmożone zainteresowanie filmem „Gra tajemnic”,
obrazującym historię Alana Turinga (w tej roli bez zarzutu Benedict
Cumberbatch) – genialnego matematyka, który złamał kod Enigmy. No właśnie, on
złamał? Polak złamał! Zaciekawieni tym ambarasem, obejrzeliśmy „Grę tajemnic” i
z dumą oświadczamy, że dwa razy (przynajmniej taką liczbę wyłapaliśmy) pada
hasło Polska/Polacy. Malkontenci i tak dopatrzą się umniejszenia naszej roli w
filmie, jednak warto przypomnieć, że to nie tyle historia Enigmy, co Turinga i
jego zmagań z dość osobliwą naturą. Dobre gatunkowo brytyjskie kino, idealna
przeciwwaga dla przeheroizowanych hollywoodzkich produkcji.
Arcydzieło - po prostu
W tym przypadku trochę wstyd, że
tylko krótka notka, a nie pełna recenzja, bo „Grand Budapest Hotel” to bez
przesady najlepszy moim zdaniem film 2014 roku, jaki oczywiście miałem
przyjemność zobaczyć. „GBH” ma wszystko: dopracowaną w każdym calu scenerię,
gwiazdorską obsadę i genialnie opowiedzianą, nieco zwariowaną historię.
Wszechobecna ironia, wysokich lotów humor i gra aktorska tworzą dla kogoś o
guście zbliżonym do mojego dzieło idealne. Więcej pisać nie będę, bo i po co. Trzeba obejrzeć.
Koniec, nareszcie?
Wszyscy mówią, że najnowsza część
Hobbita wreszcie kończy never ending
story o Bilbo, ale prawda jest taka, że jakby Jackson nakręcił kolejną,
poświęconą tylko temu, jak po powrocie Hobbit sprząta dom – i tak byście poszli
do kina. Moim zdaniem popyt na tego typu filmy jest ogromny i jeszcze sporo
wody w Wiśle upłynie zanim wszystkim się znudzi. My poszliśmy do kina bez
oczekiwań, tak zwyczajnie, żeby na dużym ekranie obejrzeć ładne obrazki. I nie
zawiedliśmy się, choć Legolas popylający na
spadających kamieniach to lekkie przekombinowanie. Nie zmienia to faktu, że
ponieważ nie jestem tolkienowym nazistą, bez problemu przyjąłem ostatni film o
Hobbicie i jestem nim usatysfakcjonowany.
Szczęście i śpiew
Teraz czas na najbardziej
nieoczekiwaną w tym zestawieniu pozycję. „Kraina lodu” już nie jest świeżynką,
lecz na specjalne życzenie pewnej damy obejrzałem ten kolejny produkt Disneya.
I jak zwykle nie można się specjalnie do niczego przyczepić. Nie przesadzono ze
słodkością, bajka przemyca nawet treści nurtu gender. Mistrzowska grafika,
śnieg i lód na tysiąc sposobów i cudny, księżniczkowy happy end. Polecam
najmłodszym widzom zdecydowanie bardziej niż kolejny serial dla nastolatków
robiący z mózgu majonez.
Porno feministka
Na film „Lovelace” (denny polski
tytuł to „Królowa XXX”) trafiłem dość przypadkowo, lecz zaintrygowała mnie
fabuła oparta na losach byłej gwiazdy filmów dla dorosłych, która po traumatycznych
doświadczeniach zaangażowała się w walkę z uprzedmiotowieniem i
wykorzystywaniem kobiet. Film jest ciekawy, choć nie porywający. Z pewnością
wniósł do mojego życia to, że przestałem kojarzyć Amandę Seyfried z weselami i
Abbą. 29-latka zagrała bardzo dojrzale i odważnie – podźwignęła całe
przedsięwzięcie. Dobry film, jednak historia nie porusza tak bardzo, jak
wskazywałby na to jej potencjał.
Znowu porno
Przyrzekam że kolejny film, gdzie
tematem przewodnim jest seks, to zbieg okoliczności. Zwłaszcza jeśli wychodzi z
tego tak głupia rzecz jak „Sekstaśma”. Fabuła o rozpowszechnieniu sfilmowanych
domowych igraszek jest naciągana. Sceny-gagi jeszcze bardziej zaniżają poziom i
rozpychają się koło gniotów z Sethem Rogenem i Jayem Baruchelem. Twórcy liczyli
pewnie, że sukces zapewnią będący ostatnio na topie Jason Segel i będąca zawsze
na topie Cameron Diaz. Z gry pierwszego bił prawdziwy ból i jakaś taka niemoc
wcielenia się w rolę głównego bohatera sekstaśmy. Z kolei Diaz ograniczyła się
do przewracania oczami i robienia głupich min. Durna amerykańska komedia bez
większego sensu.
Na koniec istne jaja. O ile wybór powyższych pozycji był jakoś tam uzasadniony ("Sekstaśma" > Jason Segel > HIMYM > Marshall, itp.), tak film "Co robimy w ukryciu" był absolutnym ślepakiem. W każdym razie obejrzeliśmy... wreszcie fajny film o wampirach. Produkcja nowozelandzka, realizacja w stylu reality show lub REC i masa humoru. Humoru, który mógłby być lekcją dla hollywoodzkich przygłupich komedii, bazujących na seksie i paru modnych frazach. W "Co robimy w ukryciu" jest inaczej, lepiej, choć nie bez wad. Minus za słaby pomysł z akcentem bohaterów i kilkoma scenami nawiązującymi do wspomnianych komedii z USA. Jednak ogólnie miła, lekka rozrywka.
Wszystkie plakaty z filmweb.pl, zdjęcie kina z foter.com
Jak powinien wyglądać "Zmierzch"
Wszystkie plakaty z filmweb.pl, zdjęcie kina z foter.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz