Był sobie plan filmowy. Jak to z planami filmowymi bywa, przeważnie najważniejsi na nich są ludzie. Byli więc aktorzy. Zrobili swoje, zagrali jak umieli najlepiej. Niektórzy dobrze, inni gorzej. Te zmagania z rolą, dialogiem, etc. sfilmował kamerzysta. Tam z góry, tu z boku, to znów z dołu zrobił parę ujęć. Ale najważniejszy na tym planie filmowym był przecież reżyser. I właśnie reżyser to wszystko koncertowo spierdolił.
Ułańska fantazja
Wojna, bitwa, Polak, ojczyzna - temat rzeka dla twórców filmowych XXI wieku w naszym pięknym kraju. Niestety w starciu z wielkimi tematami dochodzi do jeszcze większych klap, wymieniając jednym tchem "1920 Bitwę Warszawską", "Bitwę pod Wiedniem", czy choćby "W ciemności". Papierowe Bóg-Honor-Ojczyzna. Z "Miastem 44" miało być inaczej. Prawdziwiej, lepiej, z większą fantazją. No i chyba ta fantazja Jana Komasę zgubiła. Jego powstańcze dzieło naprawdę mogłoby się obronić, jednak cuda i dziwy scenarzysty i reżysera w jednym zaprowadziły go na manowce banału. Nie uratowali go młodzi zdolni aktorzy, którzy wypruwali sobie flaki (w przenośni oraz w kilku scenach dosłownie) aby podźwignąć brzemię powstańca - żeby nie heroizować, ale i uniknąć jednowymiarowości.
Młodzi wilcy i czarna owca
No właśnie. Główna rola w wykonaniu Józefa Pawłowskiego była całkiem ok. Świetny motyw z pantomimą dla brata i matki, dobrze oddane uczucia. Jednak znów musiał wtrącić się Komasa, który w scenach następujących po ucieczce ze szpitala stwierdził, że teraz Pawłowski raz gra wpółprzytomnego, raz bohatersko prowadzi ukochaną. Może Komasa jest fanem Dragon Balla i wymyślił, że w przerwach między ujęciami Stefan wcina magiczne fasolki? Bóg raczy wiedzieć...
Ale nic to. Byli też inni. Zofia Wichłacz w roli wielkiej miłości też nie zawiodła, choć tu znów Komasa wsadził swoje trzy grosze strasznie ujednolicając tę postać. Właściwie najlepiej na tym wszystkim wyszli aktorzy drugoplanowi, od których z racji miejsca w szeregu nie wymagałem jakiejś specjalnej głębi, a swoje sceny zagrali bardzo dobrze, mnie osobiście zaskoczył na plus zwłaszcza młody Królikowski.
Skoro tak dobrze, to czemu tak źle?
Zaczęło się niewinnie od sceny, w której w charakterystyczny dla filmów animowanych klasy B, zostaje zastosowane przejście od głównego bohatera do takowej bohaterki. Kiedy przed nosem Stefana pojawiły się bąbelki, myślałem że coś się z monitorem stało. Ale nie. Reżyser stwierdził, że to tak fajnie jak będą bąbelki, a potem kąpiąca się Alicja. Później Komasa zmasakrował jeszcze kilka momentów, m.in. wplatając sceny w slow motion rodem z "Matrixa" czy okraszając ciężkie życie powstańców maszerujących przez ścieki dubstepem.
Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Otóż ciekawym doświadczeniem było uśmiercanie bohaterów, które w moim odczuciu było swego rodzaju przeplatanką między zachwytem a totalnym kiczem (patrz flaki Anny Próchniak "Kamy").
Po obejrzeniu "Miasta 44" długo nie mogłem dojść do siebie. Dawno nie miałem tak ambiwalentnego stosunku do filmu, którego nie można jednoznacznie określić mianem złego lub dobrego. W trakcie seansu, moje poczucie estetyki skakało jak kauczukowa piłeczka, która uderza w sufit, by zaraz z hukiem walnąć o podłogę. Całość wygląda tak, jakby Komasa chciał równocześnie przypodobać się fanom Marka Grechuty i tym, którzy na co dzień słuchają disco polo.
Plakat tradycyjnie z filmweb.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz