niedziela, 22 lutego 2015

O kilku ptakach nielotach i kocie, czyli filmowy przegląd miesiąca

Po raz kolejny prezentujemy zbiorową relacjo-recenzję tego, co obejrzeliśmy w ostatnich tygodniach. Nie idziemy z mainstreamem, więc nie czekamy z postem do rozdania Oscarów, a w środku "zabraknie" recenzji Idy czy 50 twarzy Greya. Jednak mimo wszystko liczymy na waszą lekturę i opinie.





Czy to ptak? Samolot? Nie, to facet z zaburzeniami osobowości!

Historia faceta, który zagrał superbohatera jakich mnóstwo każdego roku na ekranach kin. Na tym jednak skończyła się jego kariera aktorska. Teraz szuka comebacku w roli reżysera i aktora teatralnego. Rola Birdmana mocno jednak ciąży w głowie bohatera granego przez Michaela Keatona, co prowadzi do pewnej formy zatracenia własnej osobowości. Nie mam takiego kontaktu z artystami by móc stwierdzić, na ile realny jest taki scenariusz. Wiem za to, że po obejrzeniu Birdmana uwierzyłem w taki rozwój wypadków w stu procentach. Każda z postaci w filmie jest do bólu prawdziwa, wiarygodna i po prostu zajebista w kreacji swojej roli. Zacznę od Emmy Stone, nieco stłamszonej wśród wielkich nazwisk Hollywoodu, lecz dającej radę w roli poodwykowej buntowniczki. Przyćmili ją dwaj starzy mistrzowie – Michael Keaton i Edward Norton. Wybór pierwszego do tytułowej roli jest w mojej ocenie strzałem w dziesiątkę (patrz Batman). Kupiłem go w całości. Norton w roli ekstrawaganckiego artysty niczym nie odstawał. Obaj po prostu wznieśli ten film na wyżyny. Ciekawie w niekomiediowej roli zaprezentował się Zach Galifalicośtam (tak, ten gruby z Kac Vegas!). Jednak film ten nie byłby w połowie tak świetny gdyby nie zdjęcia. To, z jakiej perspektywy kręcone są ujęcia pozwala oddać maestrię Keatona i Nortona. Moim zdaniem najlepiej oddaje to scena, w której Stone kłóci się z eks-Birdmanem, a kamerzysta skupia się tylko na tym, by pokazać jak w złości powiększają się oczy aktorki. Ujęcie najwyższej próby. Ogólnie świetne przedstawienie ludzkich uczuć. Od niedawna Birdman to mój ulubiony -man.

Zgarbiony Kot

Film Bogowie święci w naszym pięknym kraju ogromne sukcesy i nie dziwota. Polacy uwielbiają historie ludzi niezłomnych, dążących do celu mimo przeciwności. Walka z ustrojem, porażki, chwilowe załamania, ale wreszcie zwycięstwo. Osobiście muszę przyznać, że choć historia Religi nie zachwyciła, w porównaniu z innymi biograficznymi obrazami daje radę. Zdecydowany plus za to, że większą wagę przywiązano do samego dążenia do sukcesywnego przeszczepu serca, niż tylko do końcowego triumfu. Znów zaintrygował mnie Tomasz Kot, człowiek, który moim zdaniem mógłby wejść za kilkanaście lat to panteonu polskich aktorów jak Jerzy Stuhr czy Janusz Gajos, jednak dobór filmów w jakich gra… no cóż, niespecjalnie kreuje go na ikonę polskiego kina. W porównaniu do takiego Dorocińskiego, który może jest specyficzny i nie wszystkim podoba się jego talent, ale potrafi kreować swój wizerunek i może następne pokolenia będą mówić o nim, jak o drugim Zbyszku Cybulskim. Nawet kiedy w reklamie zagrał, to nie środków na hemoroidy, tylko szanowanego PZU. A Kot? Sinusoida. Najpierw świetny Rysiek Riedel, potem Testosteron. Teraz znów super – Zbigniew Religa, a zaraz w radiu słyszę, że zobaczę go w filmie o disco polo. Może powinien ograniczyć się wyłącznie do biografii?

Jeśli taka historia to tylko Edgar Allan Poe

Przystępując do projekcji Obłąkanych nie wiedziałem na podstawie czyjego dzieła literackiego powstał ten film. Brytyjska produkcja i zainteresowanie psychologią nasunęło mi jednak pewne skojarzenia, które potem okazały się trafne. Za całą historią, opierającą się na wizycie młodego adepta psychiatrii w pewnym zakładzie dla psychicznie chorych, stał Edgar Allan Poe. Książkowym pierwowzorem jest opowiadanie System doktora Smoły i profesora Pierza. Jako fan grozy Poe, myślę że jego czytelnicy na pewno nie będą zawiedzeni ekranizacją. Topowa brytyjska obsada nie zawodzi. Zwłaszcza Ben Kingsley, który swoimi popisami zepchnął w cień głównego bohatera. Wyśmienity był też David Thewlis, którego mniej zainteresowani kinem z Wysp mogą kojarzyć z roli Lupina w serii filmów o Harrym Potterze.

DreamWorks jak pingwin, nie polatał


Gdy wyciskasz sok z cytryny, w pewnym momencie, choćbyś nie wiadomo jak się starał, więcej nie wydusisz. Inaczej w lemoniadzie będzie pływać starta na strzępy skóra. Taką wyciśniętą do cna cytryną wydawały mi się serialowe przygody Pingwinów z Madagaskaru, które same pierwotnie byłby tylko postaciami drugoplanowymi Madagaskaru. To, że kwartet sympatycznych pingwinów przyjął się wyjątkowo dobrze i powstał spin-off w postaci animowanego serialu jak najbardziej rozumiem. Tymczasem twórcy DreamWorks zafundowałi nam do tego film pełnometrażowy, który jest niczym innym jak taką obdrapaną skórą. Znane teksty, zachowania, utarte schematy – po prostu zgrane karty, ale ważne żeby kasa się zgadzała. Słodka historia o tym, jak to zawsze dobro zwycięża ze złem. Minimalny pedagogiczny plusik za to, że Szeregowy na koniec nie powrócił do swojej ładnej formy i został zaakceptowany przez resztę w różowej wersji z okazałym porożem.

plakaty z filmweb.pl

zdjęcie prażonej kukurydzy z foter.com

Brak komentarzy: