No cóż, w zasadzie minął już tydzień od spektaklu Hamlet w reżyserii Macieja Englerta,
który widziałam, ale muszę wrócić i napisać co nieco. Zwłaszcza, że była to
moja pierwsza wizyta w Teatrze Współczesnym w Warszawie, a ja mam sklerozę i potem
mogę nie pamiętać, czy mi się coś (względnie ktoś) podobało, czy nie. O.
Scena
Początkowo się zdziwiłam. Było skromnie jak na przestrzeń głównie
zamkową. Rusztowania, stół, kilka krzeseł. Regał z książkami z boku. Na środku
kilka kolumn. Szaro i surowo. W rusztowaniach po chwili się zakochałam, bo w
sumie jak inaczej oddać wygląd zamku - prowizoryczne wieżyczki są już nudne. Scena
niby nie duża, ale z fragmentami grupowymi poradzono sobie dobrze, dzięki
rusztowaniom właśnie. Można było pięknie w ten sposób ukazać teatr w teatrze.
O muzyce nie mam co mówić, bo mi się jakoś wtopiła w resztę. Zawiodły
mnie jednak kostiumy – ciężko było wczuć się w klimat, jeśli niektórzy mężczyźni
chodzili w powyciąganych sweterkach. Zwłaszcza że kontrastowało to z pięknymi,
kilkakrotnie zmienianymi sukniami Gertrudy.
Aktorzy
A teraz najważniejsze – aktorzy. Choć będzie stosunkowo
krótko, bo za dużo indywiduów nie było. Z bólem serca muszę też napisać, że ostatnio
mam pecha do ról ogrywanych przez kobiety. [nawet sobie żartowaliśmy z D., że
trzeba chyba przywrócić zasady tragedii antycznej, gdzie tylko mężczyźni
występowali] Katarzyna Dąbrowska w roli Gertrudy była ledwo do zniesienia.
Trzeba jednak zauważyć, że nie cała wina leży po stronie aktorki. Przede
wszystkim już w pierwszej chwili zszokował mnie wybór tej właśnie Pani, która
już na pierwszy rzut oka jest wyraźnie młodsza od Szyca, który grał Hamleta, jej
syna. Pod tym względem jestem tradycyjna i mi to zgrzyta. Nie można było
chociaż posłużyć się jakąś genialną charakteryzacją? Choć nie wiem, czy na coś
by się to zdało, bo Dąbrowska była po prostu nudna.
Druga kobieca rola – Ofelii - była grana przez Kamilę Kuboth.
Na początku było niemrawo. Żałuję, że w scenie pożegnania z bratem
przeważyło pożegnanie rodzeństwa, nie ojca z synem. Postać została jednak uratowana w
scenie, gdy już dziewczę oszalało. Bez rewelacji co prawda, ale w końcu
przykuła do siebie moje zainteresowanie.
A mężczyźni? Cóż, nie widział mi się Szyc w roli Hamleta.
Muszę jednak przyznać, że z minuty na minutę przekonywał mnie do siebie coraz
bardziej. Potrafi bowiem wydobyć z postaci jej komizm, a Hamlet jak wiadomo był
genialny w słownych zabawach. Zresztą grał całym sobą – ciałem, mimiką, tonem
głosu.
Andrzej Zieliński na Klaudiusza po prostu pasował. W tej
realizacji król Danii wydał mi się
jednak bardziej ludzki, niż w trakcie lektury. Był wiarygodny zarówno w momentach bezwzględnego sukinsyństwa, jak i w chwili skruchy. Poloniusz w wykonaniu Sławomira
Orzechowskiego także interesował – jego ślepa wiara w słuszność swoich sądów była komiczna.
Tak na koniec muszę pochwalić jeszcze dwie role. Horacego
(Wojciech Żołądkowicz) za to, że był taki, jaki Horacy być powinien – bijąca od postaci łagodność, oddanie przyjaciela. I Ozryka (Rafał
Zawierucha) za rozśmieszenie mnie, za ożywienie sceny, co dużo dało temu spektaklowi.
Podsumowując
Niby było dobrze, ale jakiś niedosyt czuję. Wiadomo przecież,
że tacy aktorzy w takim teatrze raczej dobrze zagrają ruchomo (nikt nie będzie
stał jak drewno podczas kwestii innych), że będzie wszystko dopracowane z pewną
wizją. Ale zabrakło mi wstrząsającego, metafizycznego pytania „być
albo nie być”, zabrakło dobrej realizacji mojej ulubionej sceny rozmowy
grabarzy (mówili za szybko, niewyraźnie, zbyt niedbale). Rozczarował mnie także sposób
ukazania króla-ducha. Raz był był światłem, potem postacią w pidżamie,
potem zostało po nim tylko puste krzesło…
Może następnym razem trafię lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz