Od kilku miesięcy z zainteresowaniem śledzę wypowiedzi studentów,
absolwentów i pracodawców. Sama od dawna miałam ochotę wyrazić swoje zdanie na
temat polskiego szkolnictwa wyższego, ale z braku czasu mówiłam sobie: po
sesji, po napisaniu pracy licencjackiej, po obronie. Ostatecznie okazało się,
że dopiero wczoraj, gdy odebrałam dyplom, cały stres może dobiec końca.
Przynajmniej na kilka dni, dopóki nie czuję na karku deadline`u rejestracji na
studia drugiego stopnia – potem kolejny etap bycia członkiem tej maskarady
rozpocznie się od nowa.
Otoczona starszym rodzeństwem i
kuzynostwem od dziecka miałam jakiś tam obraz studiów. Chciałam iść na
archeologię i widziałam siebie zakurzoną, siedzącą w dole i szukającą śladów
przodków. Potem chciałam być prawnikiem i tu również widziałam tylko ludzi
ucieszonych sprawiedliwym wyrokiem, bądź złoczyńców za kratkami. Człowiek
jednak dorasta, poznaje świat i samego siebie. Nie lubię być ciągle w podróży, więc
archeologiczne wojaże odpadają; brzydzę się także wykorzystywaniem przywilejów
przez prawników i smuci mnie brak ich poczuwania się do bycia wzorem, co
powinno być normą na stanowisku publicznym - więc do tego świata należeć także
nie chciałam. Ostatecznie poszłam na filologię polską: jako młoda poetka i
osoba, która kocha pracować z ludźmi stwierdziłam, że się nadaję. Trzeba
przyznać, że całkiem praktyczne miałam podejście – choć wcale nie kierowałam
się przy wyborze studiów tym, czy pracę będę miała, czy nie; uważam, że nie mogę
się na ten temat wypowiadać, póki nie wejdę na rynek pracy. Mogę za to
opowiedzieć o tym, co widzę jako świeża absolwentka filologii polskiej i
studentka archiwistyki.
AKT I – STUDENCI
Stereotypowy opis studenta: ma
masę wolnego czasu, pieniądze przepija lub przepala, uczy się niewiele.
Niestety takie słowa nie raz słyszałam także od wykładowców, i to w trakcie
prowadzonych przez nich zajęć. Nie wiem, czy nie potrafią, czy nie chcą
dostrzec tych, którzy wkładają wysiłek w studiowanie dwóch kierunków, bądź
pracę, by utrzymać się na studiach; niektórzy studenci mają też już rodziny – i
żaden wykładowca nie prawa oceniać nas w ten sposób. Z jednej strony jest to
więc opinia krzywdząca, z drugiej – część studentów reprezentuje taką postawę,
choć sama nie wiem, na ile jest to ich styl życia, a na ile pewna kreacja, by
być „fajnym”. Nie oceniam, nie krytykuję – każdy ma prawo, ba!, wręcz powinien
żyć tak, jak chce – mówię tylko, że niebezpieczne jest takie szufladkowanie
ludzi studiujących, zwłaszcza przez wykładowców, którzy powinni znaleźć złoty
środek między obiektywizmem, a podejściem indywidualnym – wybrali przecież
życie pedagoga, powinni być wzorem; zachowywać się, jak mentorzy.
Istnieje też grupa uczących się,
dla których słowo „student” jest synonimem odżywiania się fast foodami i
bałaganu w pokoju. Z przykrością też stwierdzam, że przez studia da się przejść
na zwolnieniach lekarskich i kombinowaniu. Jak mieć jednak żal do studentów,
skoro to wykładowcy pozwalają na ściąganie i niekiedy sami (oczywiście wybranym
– najczęściej swoim grupom) podpowiadają na egzaminach? Może tylko czasem być
mi przykro, że nie potrafię być bezczelna i korzystać z tego, na co pozwalają
wykładowcy. Ale myślę, że w przyszłej pracy wszystko ulegnie weryfikacji.
Kiedyś mówiło się też o wyścigu szczurów – nie wiem, czy jeszcze istnieje.
Owszem, są osoby, które śpią po trzy godziny, bo chcą być jak najlepsze, ale
cóż, moim zdaniem zdrowie jest cenniejsze, niż zabijanie się o ocenę wyżej (nie
mówię o przypadkach, dla których stypendium naukowe jest kwestią utrzymania się
na studiach, choć chyba też nie tak powinno to wyglądać). I mówiąc o zabijaniu
się nie używam metafory – często kończy
się to w szpitalu.
AKT II – WYKŁADOWCY
Zazwyczaj mówi się o wielkiej
inteligencji i trudzie, jaki wykładowcy włożyli w swoją edukację i publikacje.
Mamy ich wielbić i szanować. Ale niestety tylko jednostki cenię, i to
niekoniecznie tych z tytułem profesora. Większość osób, które prowadzi zajęcia,
nie interesuje się, czy i jaką wiedzę studentowi przekaże. Potrafią być
wulgarni, a zamiast realizować materiał nie robią nic (wybaczcie, ale cenię
swój czas i nie mogę godzić się na coś takiego – zwłaszcza, że ktoś wyżej chce,
żeby za drugi kierunek płacić). Znów więc tym, co na studiach są przez
przypadek się udaje, a reszta jest poszkodowana. A fakt, że prowadzący zajęcia
umyślnie pozwalają na ściąganie jest poniżej pasa – w taki sposób uczelnie nie
wypuszczą na rynek osób z jakimikolwiek kompetencjami, a osoby, które realnie włożyły
trud w zdobycie wiedzy zginą w tłumie tych, którzy korzystali ze ściąg i ciężko
będzie ich zauważyć. Nie wiem dlaczego wykładowcy tak postępują: boją się niżu,
czy tak bardzo nie obchodzi ich poziom na uczelni?
Mam też żal do wykładowców, że
nie interesują się, bądź nie zwracają uwagi na statut uczelni, czy prawo – choć
to nie my wymyślamy zasady tej gry uczelnianej, jaką daje komputeryzacja czy
nowe ustawy. Jakimś cudem prowadzącym zajęcia uchodzi na sucho zmienianie
sposobu zaliczenia zajęć, nieprzestrzeganie terminów, bądź komentarze na tle
seksualnym. Chyba jednak najbardziej stosunek wykładowców był widoczny w
ostatnim semestrze: studenci powinni się bronić, ale żeby to zrobić muszą mieć
wpisane wszystkie oceny w systemie USOS. Szkoda tylko, że czasem trzeba przez
kilka tygodni wręcz nachodzić wykładowców, by ów ocenę wpisali. Sama niestety
odczułam to na własnej skórze – dopiero rankiem, w ostatecznym dniu, żebym
mogła bronić się jeszcze w czerwcu, otrzymałam wpis. Ciekawe, czy ma to związek
z tym, że dzień wcześniej, zmęczona próbami skontaktowania się z prowadzącą
zajęcia, spytałam się pracowniczek owego sekretariatu, gdzie mogę złożyć
skargę. Co więcej? Na mojej uczelni namawia się studentów do wypełniania na
koniec zajęć anonimowych, internetowych ankiet – z owego przedmiotu ankieta
wyjątkowo się nie pojawiła. Trudno uwierzyć, że może być to efektem błędu w
systemie.
AKT III – ADMINISTRACJA
W tym temacie należy mieć stalowe
nerwy. Okazuje się bowiem, że nawet, gdy prawo jest jedno, komórki
administracyjne potrafią podawać różne informacje na jeden temat - nikt nie
nadąża za zmianami, a studenci nie mają jak zdobyć kompletnych, wiarygodnych informacji.
Będąc jednak studentką dwóch wydziałów muszę powiedzieć, że wiele zależy od
samego pracownika dziekanatu: jednej pani się chce, więc wysyła nam e-maile z
wszelkimi informacjami; druga używa tej opcji tylko od czasu do czasu.
Ostatni semestr to nie tylko
obrona. To także odbiór dyplomu i rejestracja na studia drugiego stopnia.
Ciężko to jednak zrobić, gdy pracownicy idą na urlop. Z jednej więc strony
najpierw student wkłada siły w to, aby jakimś cudem mieć wpisane wszystkie
oceny w system przed obroną (choć zaliczył przedmiot kilka tygodni, a nawet
miesięcy wcześniej), a potem jeszcze musi wstrzelić się w termin przed urlopem
swojego promotora (który urlop może mieć już w lipcu) i przed lub po urlopie
pani z dziekanatu, czy władz, które muszą podpisać dyplom. A rejestracja jest
do końca lipca, dostarczanie dokumentacji w tym roku kończy się np. do 10 sierpnia.
Wyjeżdżając z miasta, w którym studiuję, przeszukiwałam też regulamin studiów i
stronę internetową uczelni, by dowiedzieć się, jak szybko mój dyplom będzie
gotowy – nie znalazłam jednak żadnej informacji. Podczas rozmowy telefonicznej
z pracownikiem dziekanatu zostałam poinformowana o tym, że mam na odbiór
dokumentu 30 dni. Nie wiem, gdzie jest to uregulowane prawnie. Nie wiem,
dlaczego w takim razie osoba, która jest odpowiedzialna za wydanie studentom
tych dokumentów ma w tym czasie urlop i twierdzi, że nikt nie może wydać ich w
zastępstwie.
Nikt też chyba nie patrzy na to,
że cały bałagan administracyjny dla studenta to często dodatkowe koszta – nie
wszyscy mieszkają w mieście, w którym studiują. Na wakacje większość wraca do
domu – bo tak taniej – i potem przykre jest kilkukrotne jeżdżenie do uczelni po
dokumenty (bądź informacje) po to, by potem pociągnąć klamkę zamkniętego
dziekanatu. Sala, w której byliśmy umówieni z prowadzącym zajęcia także bywa
pusta. Nie potrafię wytłumaczyć tego niczym innym, jak brakiem szacunku dla
studentów, dzięki którym zarówna pani w dziekanacie, jak i wykładowca mają
pracę.
EPILOG
Na koniec dodam, że powyższa
wypowiedź nie jest wylewaniem żalu – to tylko spisanie obserwacji. Osobiście
studia skończyłam bez większych problemów, studiując równocześnie także drugi
kierunek, bez wykorzystywania urlopów dziekańskich, posiadanego IOSa, czy
ciągłego chodzenia do wykładowców, narzekając na ciężki los dwukierunkowa. Jak
już też pisałam – na chwilę obecną nie interesuje mnie temat, czy mnie ktoś
zatrudni, czy nie. Po prostu spokojnie dążę do tego, by wszystko, co robię –
robić jak najlepiej i coś z tego w miarę możliwości wyciągnąć. Jestem
człowiekiem nadziei, więc myślę, że najgorzej w przyszłości nie będzie. Nie
zamierzam wymagać od pracodawców Bóg wie czego, skoro sama widzę, jak
groteskowe jest funkcjonowanie uczelni – czuję się prawie jak bohater Tanga
Mrożka, który będąc tym najmłodszym paradoksalnie musiał walczyć o jakieś
zasady, tyle że w rolę dziadków i rodziców wcielają się wszyscy ci, którzy mają
wpływ na to, jak uczelnie wyższe działają. Żałuję tylko, że stres, który
przynoszą mi studia być może nie jest wart uzyskanego dyplomu.
Grafika z: link.
3 komentarze:
liczyłam jednak na wylewanie żali. :P ale spoko, nadrobię za Ciebie, za rok, nie lubię odchodzić skądkolwiek po cichu. ;)
inna rzecz, że ze znaczną częścią tego, co napisałaś, się nie zgadzam. jest czwarta rano i nie chcę tu rozwijać wszystkich tematów, ale kwestia wykładowców - napisałaś, że szanujesz nielicznych, niekoniecznie z tytułem profesora. a wiesz dlaczego? wykładowcy są jacy są. tych młodych jeszcze nie przeżarła rdza goryczy po prostu. ludzie, którzy nierzadko poświęcili pół życia, by dojść do momentu, w którym się znajdują, zarabiają psie pieniądze za użeranie się z bandą tumanerii. sad, but true story, bro!
Tak, sama doszłam do wniosku, że być może, gdy młodzi będą profesorami, będą tak samo wkurzający - ale uznałam, że jednak nie mogę tak na to patrzeć. Pokolenie też nierówne pokoleniu, jest szansa, że będzie inaczej. :P
Zdaje się że studiujemy na tym ... tfu - ja już nie studiuję.
UMK. hmmm... Miałem szczęście studiować kierunek, na którym problemy opisane przez Ciebie występują, ale jakby o mniejszym natężeniu. Przykład?
Np. studenci historii kochają chodzić do dziekanatu. Miłe i pomocne panie są naprawdę POMOCNE nie tylko z nazwy.
Dodatkowo wykładowcy choć różni to poniżej pewnego poziomu nie schodzili. Nienawiścią do nikogo nie pałam ani teraz jako absolwent ani jako wówczas student (antypatie oczywiście istnieją).
Sam kierunek ciekawy, choć zabijany przez administrację. Daje nam się przedmioty "zapchajdziury", o których nikt nie wie po co historykowi. A już na pewno nikt nie wie po co historykowi przez 15 godzin w semestrze. Ani to się tego nauczyć ani olać.
Podsumowując ja miałem szczęście studiować jeden chyba z lepiej skonstruowanych kierunków na UMK (przynajmniej porównując do obcych opinii).
Choć może to wszystko tylko efekt tego że naprawdę to lubiłem... ;)?
Prześlij komentarz