sobota, 30 marca 2013
#5 Ból w Dubenhorn: Oczekiwanie
piątek, 29 marca 2013
#4 Ból w Dubenhorn: Skażenie
Trzech mężczyzn stojących nad
krasnoludem. Chyba mężczyzn. W każdym razie istot, humanoidalnych,
postawnych. Świetnie! Ciekawe ilu ich mieszka w tej wiosce. Muszę się jeszcze
trochę dowiedzieć, teraz tylko dam zaczątek. Szlag, trudno wpływa się na świat
z nie-miejsca!
Reszta na olej.tv Zapraszamy do lektury
grafika z foter.com
niedziela, 24 marca 2013
In Arsene we trust(ed)
Czas na drugą część
moich piłkarskich wywodów. Po analizie Realu, na tapetę biorę Arsenal Londyn. O
drużynie z Emirates Stadium pisze mi się trudno. Od ponad dekady staram się
obejrzeć każdy mecz Kanonierów we wszystkich możliwych rozgrywkach i bólem
serca patrzę na kolejne porażki ukochanego teamu.
O słabych wynikach w ostatnich już prawie ośmiu latach
napisano praktycznie wszystko. Że trener wypalony, że piłkarze masowo uciekają
do Barcelony albo Manchesteru City, że dusigrosze, itd., itp. Tym bardziej
zdziwiła mnie własna refleksja, że właściwie Real i Arsenal niewiele się od
siebie różnią. A jednak na niwie sportowej tak wiele ich dzieli. Dlaczego? Bo
diabeł tkwi w szczegółach…
Trener
Zacznę od ławki trenerskiej. Zarówno w Madrycie jak i w
Londynie, trener (menadżer) jest postacią pierwszoplanową, której podskoczyć
boi się nawet zarząd. O Mourinho pisałem w poprzednim wpisie, facet jest dla
mnie trenerskim geniuszem. Przyszedł z zadaniem zdetronizowania Barcelony i tej
sztuki dokonał. W tym sezonie (zwłaszcza po dwumeczu z ManU i wylosowaniu w
ćwierćfinale tureckiej Galaty) jest murowanym faworytem w wyścigu po triumf w
Lidze Mistrzów. Jeśli chce pozyskać jakiegoś piłkarza, wywiera taką presję na
zarządzie, że wkrótce ów zawodnik zjawia się na treningu Los Blancos. The
Special One wie, jak wykorzystać swoją pozycję w klubie i robi to z pełnym
wyrachowaniem. Wszyscy łapali się za głowę, kiedy posadził na ławce Casillasa i
kupił Diego Lopeza. Teraz mówi się, że Iker nie ma po co wracać – tak dobrze
gra jego zastępca/następca.
Na pierwszy rzut oka podobnie jest w Arsenalu. Pracujący nieprzerwanie
od 1996 Arsene Wenger jest nietykalny. Może ściągnąć kogo chce, wystawić kogo
chce, a kibice wywieszą na trybunie napis IN
ARSENE WE TRUST. Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że francuski Boss
(jak nazywają go piłkarze) pogubił się. Po erze wielkiego Arsenalu, który
skończył sezon bez porażki, nastały ciężkie czasy. Początkowo mimo braku
wyników, Kanonierzy byli chwaleni za piękny styl, jakże różny od siermiężnego
brytyjskiego futbolu. Jednakże dziś i ta zaleta odeszła w niepamięć.
Jose Mourinho, jak każdemu człowiekowi na ziemi,
przytrafiają się wpadki. Czasami błądzi z ustawieniem bądź doborem personalnym.
Jednakże Portugalczyk potrafi wyciągnąć z błędów wnioski, które potem
procentują. Inaczej opiekun Arsenalu, który nieustannie brnie w bliżej nieokreślonym
kierunku. Błędny schemat budowania drużyny sprawił, że Francuz zmierza wraz z
całym klubem ku przeciętności.
Transfery
Podobnie jest z transferami. Zarówno Mou jak i Wenger mogą
pozwolić sobie na kupowanie drogich zawodników. Były szkoleniowiec Porto, Chelsea
oraz Interu to wykorzystuje i właśnie pozyskany za 40 mln Modrić strzelił gola
na wagę awansu z Manchesterem w LM. Natomiast ekonomiczne wykształcenie Wengera
nie pozwala, jak to czyni jego portugalski kolega po fachu, kupować bez liku
kolejnych zawodników. On analizuje, obserwuje, a gdy decyduje się na zakup,
przegrywa licytację z hojniejszą Chelsea czy zespołami z Manchesteru. A
wystarczy tylko na chwilę zerknąć na grę Arsenalu, by zobaczyć ile daje swojej
drużynie Santi Cazorla, kupiony za rekordowe dla Kanonierów 18 mln. Jak widać
nie ważne jaką pozycję w klubie ma trener – istotne jest, jak ją wykorzysta.
Skład
Teraz zawodnicy. Wenger i spółka chcą stworzyć drużynę
grającą pięknie dla oka, która będzie nie tylko zwyciężać, ale i zachwycać.
Stąd transfery piłkarzy wyśmienitych technicznie. Efekt jest taki, że tego typu
zawodnicy nie radzą sobie z twardo grającymi ekipami Premier League. Bardziej
pasowaliby do… Realu. Jednak Jose Mourinho zdaje sobie sprawę, że cały światowy
sport to nieustanny rozwój fizyczności, przełamywanie kolejnych barier
wytrzymałości. Dlatego w składzie Królewskich oprócz filigranowego Angela di
Marii, znajdziemy także silnego jak tur Michaela Essiena czy czyszczącego
środek pola Xabiego Alonso. Tymczasem Francuz miał w swojej jedenastce tylko
jednego walczaka – Alexa Songa, którego jednak sprzedał na poniewierkę w
Katalonii. Teraz nie ma nikogo, kto zadbałby o komfort piłkarzy ofensywnych. I
wszystko zaczyna się sypać. Oba kluby stać (Real odzyska pieniądze na
koszulkach, a Arsenal zarabia krocie na najdroższych w Anglii biletach i
sprzedaży ziemi po Highbury), ale w Madrycie są one czynione mądrze – w
Londynie, niekoniecznie.
Sukcesy
Na koniec trofea. Real zdobył w ubiegłym roku mistrzostwo
Hiszpanii, ale poza tym gablota z pucharami nie rozrasta się w jakimś zawrotnym
tempie. O Arsenalu szkoda nawet gadać (prawie 8 lat bez wygranego
mistrzostwa/pucharu). Jednak znów, jeśli pochylić się bliżej, zobaczymy jak
inaczej wygląda posucha w obu stołecznych klubach. Los Blancos mają jednego
wroga – Barcelonę. Koszmar, który jednak ostatnio przestaje być taki straszny.
Widać progres, który może doprowadzić do zmiany hierarchii na półwyspie
Iberyjskim. Do tego zawsze są blisko triumfu w Lidze Mistrzów. Królewscy są
typem drużyny, która nie wygrywa wiele, ale nigdy nie można mieć do niej zastrzeżeń
o brak zaangażowania. Oczywiście trzeba też uwzględnić krajową konkurencję.
Real walczy w lidze i Copa del Rey z Barcą i osiemnastoma bankrutami, natomiast
w Anglii są Man Utd, Man City, Chelsea, Liverpool, Tottenham, a reszta także
nie należy do najsłabszych. Mimo wszystko Arsenal ma większe pole do popisu,
choćby w Pucharze Ligi (pamiętny finał przegrany z Birmingham, które w tym
samym sezonie spadło z Premier League – takie było mocne…).
Podsumowując, oba kluby są bogate, za sterami stoją
charyzmatyczni trenerzy, a mimo wszystko nie zwyciężają. Jednak Real Madryt
powoli wdrapuje się na szczyt, a Arsenal Londyn spada z niego na łeb, na szyję.
Pierwszą część tego wpisu możecie przeczytać tutaj
grafika z foter.com
sobota, 23 marca 2013
#3 Ból w Dubenhorn: Za wszystko trzeba płacić
Dubenhorn... Radochna
skrzywiła się i splunęła w stronę szczura, przebiegającego przez kuchnię. Mężczyźni narzekają na brak roboty, ale na
wojnę iść nie chcieli. Nawet ten dziwny krasnolud nie ma zajęcia. Kiedyś
chociaż stary czarodziej się kręcił po karczmie i rozbawiał ludzi. Pokroiła
zająca i wróciła na salę. Usiadła przy Vengerudzie i spojrzała na niego pytająco.
Zmęczony obecnością wśród tylu osób krasnolud jednym haustem
dopił piwo i wstał. Jako że nie miał czym za nie zapłacić, najzwyczajniej wstał
i ruszył w kierunku wyjścia. Całe zajście zauważył pilnie obserwujący gości właściciel
karczmy, rosły facet bez jednego oka. W okolicy śmiano się, że mimo kalectwa
widzi wszystko, co dzieje się w jego chacie. Spojrzał znacząco na Radochnę. Ta
krzyknęła do krasnoluda:
- Pijesz, to płać! - W tej samej chwili zrobiło się wyjątkowo
ciemno, zgasł kominek, a kilka osób opuściło swoje kufle. Z łoskotem potłukły
się. Radochna zamarła na chwilę, ale zamiast zastanowić się nad sytuacją
myślała o robocie. - No co? Idź do kuchni gary myć, jak nie masz czym zapłacić,
a ja muszę posprzątać tutaj. – rzuciła w kierunku Vengeruda ścierkę.
- Chyba się z ogrem na rozum zamieniłaś! – Prawie krzyknął
niewypłacalny gość, po czym szybko ruszył ku drzwiom. Gdy miał już wyjść, na
jego drodze stanął właściciel. Różnica wzrostu między nimi wynosiła
przynajmniej półtora metra.
- Ja się o to piwo nie prosiłem, ale jak dali to co miałem
nie wypić – wymijająco powiedział krasnolud.
- Zapłać! – karczmarz utkwił w Vengerudzie swoje zdrowe oko.
- Zejdź mi z drogi, mam was wszystkich powyżej brody. – Powoli,
acz zdecydowanie odsunął właściciela i wyszedł z karczmy. Na odchodne usłyszał
jeszcze groźby pod swoim adresem, ale nie miały one już dla niego żadnego
znaczenia. Myśląc tylko o tym, jak najszybciej znaleźć się w swojej izbie kroczył
znajomą ścieżką. Nagle promieniujący ból przeszył jego głowę, od tyłu aż po
samo czoło. Jedyne, co poczuł jeszcze przed utratą świadomości było błoto, w
które wpadło jego bezwładne ciało.
grafika z foter.com
piątek, 22 marca 2013
O wolności słowa
Najpierw było strasznie, potem śmiesznie, teraz jest już
dziwnie. Już trochę czasu minęło, od kiedy pierwszy raz przeczytałem artykuł, w
którym posłowie PiS oburzyli się monologiem Abelarda Gizy w TVP. Po lekturze
newsa, odpaliłem czym prędzej YT w celu znalezienia ów kontrowersyjnych treści. Jednak kolejne filmiki były wycofane ze
strony, bo niby prawa autorskie. Na szczęście z internautami nikt nie wygra i
na bieżąco pojawiały się nowe wersje.
czwartek, 21 marca 2013
Recenzja „Pokłosia”
Jeśli ktoś czyta(ł) tego bloga, to widział, że oglądałem
jeden z dwóch kontrowersyjnych
polskich filmów ostatnich miesięcy, czyli „Obławę”. Nie okazała się ona tak
straszna, jak ją malowali. Teraz przyszedł czas na „Pokłosie”…
Zaczyna się niemrawo. Koleś (Ireneusz Czop) wraca ze Stanów,
jedzie na wieś do brata (Maciej Stuhr), którego zostawiła żona. Od początku da
się wyczuć jakąś taką niespotykaną w polskich produkcjach aurę tajemniczości
(nieporównywalnie większą niż np. w „Domu Złym”). Naprawdę byłem pod wrażeniem.
Niby nic, jest miasteczko polskie, z tradycyjnymi chłopami na ławeczce,
słoneczko świeci. Ale w tym sielskim obrazie coś nie gra. Widz oczekuje czegoś
wielkiego, elektryzującego. A tu Stuhr zbiera sobie nagrobki żydowskie na polu,
a ludzie są na niego cięci, bo z tego powodu zniszczył jedną z gminnych dróg.
Banalne wyjaśnienie, gdzie tutaj szok? Jednak owa zniszczona droga okazuje się
tylko czubkiem prawdziwej góry lodowej. „Obława” chciała obalić mity II wojny
światowej, ukazując niegrzecznych Polaków. No to w „Pokłosiu” mamy bardzo
niegrzecznych Polaków w czasach okupacji.
Jak gdzieś przeczytałem, „Pokłosie” tkwi w klimacie
kryminału. Tu się zgodzę, bo przybyły ze Stanów bohater kawałek po kawałku
dochodzi do strasznej prawdy. Jednak w zwykłych kryminałach poznajemy zabójcę i
koniec. Mówimy sobie – aha, to jednak ten/ta, nie spodziewałem się. W
„Pokłosiu” jest inaczej. Prawda, której dowiadujemy się pod koniec uderza
niesamowicie. Może nie jestem jakiś wybitnym kinomaniakiem, ale nie potrafię też
zliczyć, ile filmów nakręconych w podobny sposób widziałem. A jednak obraz
Władysława Pasikowskiego wywarł na mnie największe wrażenie.
Jeszcze jeden aspekt. Mam taką
niepisaną zasadę, że o ile chętnie sięgam po zwiastuny, o tyle rzadko kiedy
poznaję przed obejrzeniem wszystkie okoliczności filmu. W zdecydowanej
większości przypadków działa to na moją korzyść, gdyż jeśli mam do czynienia z
ekranizacją autentycznych wydarzeń, nie nastawiam się jakoś na to, co naprawdę
się stało. Tak też było i tym razem. Historia opowiedziana w „Pokłosiu” miała
(niestety) miejsce w przeszłości. Mimo, iż akcja dzieje się w niedawnej
teraźniejszości, kluczem do całej fabuły są wydarzenia z 1941, jakie miały
miejsce w miejscowości Jedwabne. Dla tych, którzy uważali na historii wszystko
będzie jasne, ale jeśli kogoś nie było akurat na tej lekcji, nie będę
wyjaśniał, a wybór czy znać historię przed obejrzeniem filmu czy nie,
pozostawiam wam. Ja skojarzyłem fakty dopiero pod koniec, zwłaszcza, że kilka
rzeczy jest albo zmarginalizowanych albo wyolbrzymionych.
Tytułem podsumowania słówko, które może powiedzieć nieco
więcej o „Pokłosiu” tym, którzy go nie widzieli. Pasikowski znany jest głównie
jako twórca „Psów”. Myślałem, że po latach złagodniał, stworzył film o tle
historycznym. Teraz biję się w pierś i czekam, jak za kilka lat będzie oceniane
jego obecne dzieło. Bo w tej chwili „Psy” wygrywają dla mnie tylko tym, że tak
bardzo wrosły się w polską kulturę. Jednak z punktu widzenia emocji –
„Pokłosie” demoluje Lindę i spółkę.
A już na sam koniec malutkie skazy, których gdybym nie
wytknął, nie byłbym prawdziwym Polakiem. No bo niby rozumiem, że to nie jest
film oparty na faktach, a jedynie pomysł zaczerpnięty z historii. Niemniej
jednak realizatorzy mogliby wykazać się większą dokładnością, jeśli chodzi o
pewne szczegóły czy w ogóle fakty historyczne. Po drugie, wiadomo że tego typu
film musi mieć pozytywnego bohatera – ale dlaczego to zawsze musi być ksiądz?!
Jeszcze dostaje zawału pod koniec, więc nie może uchronić bohaterów przed
klęską. Zdecydowanie zbyt oklepany motyw. Ale to już wszystko, reszta naprawdę
dobra i poruszająca.
grafika z: link
grafika z: link
środa, 20 marca 2013
#2 Ból w Dubenhorn: Znalazłem zemste
Tak jak zapowiadaliśmy, druga część opowiadania już do przeczytania na olej.tv !
Przypominamy, że olej.tv pisze swoją część opowiadania w środy, my w soboty. Tworzą jedną całość, choć nigdy nie wiadomo, co jedna strona napisze, by druga musiała się z tym zmierzyć w swojej części. Jak to nasz współtwórca u siebie ładnie wytłumaczył:
"Opowiadanie X występuje w opowiadaniu Y jako element świata przedstawionego. Natomiast opowiadanie Y jest historią, echem tła w opowiadaniu X."
poniedziałek, 18 marca 2013
Guzik Mou
Jako oddany kibic Arsenalu Londyn nie byłbym sobą, gdybym
pierwszego poważnego tekstu o tematyce piłkarskiej nie poświęcił właśnie tej
drużynie. Jednak okazało się, że ostatnio większe emocje wzbudził we mnie inny
zespół. Chodzi o znany nawet największym futbolowym laikom Real Madryt. Co
ciekawe, znalazłem kilka (w moim mniemaniu) ciekawych analogii między tymi, na
pierwszy rzut oka, zupełnie różnymi klubami. Z racji długości moich rozważań,
podzielę ten tekst na dwie części.
Zacznę od Królewskich, którzy są dla mnie od pewnego czasu
największą piłkarską zagadką świata. Za każdym razem, kiedy oglądam mecz z
udziałem tej drużyny nie wiem czego się spodziewać. Status wielkiej zagadki
madrycki klub uzyskał od momentu kiedy stery objął Jose Mourinho, który jak
wszędzie indziej, zaczął układać wszystkie klocki po swojemu.
Najnowsza historia Realu rysuje się tak, że jest to albo
zespół czarujący albo cuchnący. Dziś, podobnie jak w sezonie 2001/02, oglądamy
wielkich Los Galacticos, jednak jest
to obraz dość specyficzny, bowiem Real galaktyczny bywa. Gra tego klubu wygląda tak, jakby portugalski trener miał,
niczym w sportowym aucie, guzik, którym zmienia tryb ze zwykłego na magiczny.
Za przykład niech posłużą ostatni mecz w Lidze Mistrzów z Manchesterem United
oraz sobotnia potyczka ligowa z Mallorcą. Sytuacja w Champions League była
trudna. Czerwone Diabły wywiozły cenny remis z Santiago Bernabeu i wystarczyło
uszczelnić defensywę w rewanżu, by nie stracić gola i awansować. Po pierwszej
połowie na Old Trafford wszystko przebiegało po myśli ManU. Na dodatek goście
nie zachwycali, chociaż widać było, że bardzo im zależy. Na początku drugiej
połowy sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdyż po jednej z kontr Manchester
zmusił do błędu Sergio Ramosa i zrobiło się 1-0. Huk bombki strzelił – pomyślałem sobie i czekałem tylko, aż
Ferguson udławi się swoją gumą z radości po końcowym gwizdku. Jednak w tym
momencie z pomocą Hiszpanom przyszedł guzik Mourinho (jakkolwiek to nie
brzmi…). Do wpuszczonego wcześniej na boisko Kaki dołączył Luka Modrić i się
zaczęło. Po kilku pełnych polotu, huraganowych atakach rezerwowy Chorwat
strzela na 1-1. Trzy minuty później podwyższa Cristiano Ronaldo. I po sprawie.
The Special One znów zmienia tryb wpuszczając na murawę Pepe i dowozi
zwycięskie 2-1.
Dla mnie jako kibica to, jak Portugalczyk steruje swoją
drużyną jest absolutnym mistrzostwem. Wystarczy jedno jego słowo (bo przecież w
przerwie jeszcze nic nie zmieniał), a Los
Blancos zmienili swoje oblicze nie do poznania. Analogiczną sytuację zaobserwowałem
w sobotę, kiedy Real podejmował u siebie Mallorcę. Widać było gołym okiem, że
nieco zmęczeni rywalizacją z Manchesterem piłkarze, chcą jak najmniejszym
wysiłkiem zdobyć trzy punkty. Goście to wykorzystali i dwukrotnie zdołali objąć
w tym spotkaniu prowadzenie. Tym razem zmiana oblicza zespołu ze stolicy Hiszpanii
nastąpiła w przerwie. Mourinho zdjął obrońcę i bezproduktywnego wychowanka
wpuszczając w ich miejsce graczy stricte ofensywnych (dla niewtajemniczonych
dodam tylko, że dwie zmiany w przerwie to już niecodzienność, a co dopiero
takie). Oglądając te zawody odniosłem wrażenie, że madrycki trener chce dać
przyjezdnym lekcję pokory, skarcić ich jak niegrzeczne dziecko, które za dużo
pyskuje. W odróżnieniu do meczu z United, w komfortowej sytuacji Mourinho nie
kazał piłkarzom odpocząć, dograć do końca z wygodną przewagą. Nic z tych
rzeczy. Piąty gol dla Realu padł w doliczonym czasie gry, tak na dobicie.
Szczerze mówiąc, mimo że nigdy nie pałałem nadmierną sympatią do Królewskich,
tym razem mogłem się delektować widząc zarówno piękną grę jak i wolę już nie
tylko zwycięstwa, lecz zdemolowania rywala.
I właśnie to jest dla mnie ów zagadkowy fenomen Realu, który
sprawia, że autentycznie się tej drużyny boję. Bo sprawia wrażenie takiej,
która jeśli tylko chce, zmiecie w proch i pył każdego przeciwnika. Wystarczy,
że Mourinho wciśnie odpowiedni guzik. Ktoś pewnie zapyta – no tak, ale skoro
potrafią tak grać, to czemu nie robią tego cały czas w każdym meczu? Odpowiedź
jest banalna, wystarczy wspomniane na początku błyskotliwe porównanie autora
Realu do sportowego auta. Ferrari też można przełączyć na tryb sportowy, ale na
dłuższą metę taka jazda spowoduje awarię przeciążonego silnika. Analogicznie
jest z Królewskimi. Być może właśnie szafowanie siłami zawodników jest głównym
obecnie zadaniem ich trenera. Jeśli rozegra to dobrze, 25 maja b.r. wzniesie w
górę puchar Ligi Mistrzów.
grafika z foter.com
grafika z foter.com
niedziela, 17 marca 2013
Recenzja filmu „Kobieta w czerni"
Plakat z
Radcliffem rodem jak z serii o Harrym Potterze. Nawet tło wydaje się być
przesiąknięte złą mocą Voldemorda, grozą dementorów i całą magią Hogwardu. Nic
więc dziwnego, że do Kobiety w czerni podeszłam z dużą rezerwą, choć i
zaciekawieniem co do gry aktorskiej odtwórcy roli Harry`ego Pottera. Czy było
warto?
sobota, 16 marca 2013
Mamy alergie pisze fantasy
A teraz będzie bajka! Ściśle rzecz ujmując zaczęliśmy
współtworzyć opowiadanie fantastyczne.
Reguły są proste – od dziś w każdą sobotę pojawiać się będą na naszym blogu
fragmenty opowieści, powiązane z powstającymi w środę fragmentami Jacka. Jego odcinki
możecie śledzić na olej.tv. Zapraszamy do lektury wszystkich fanów fantasy i
nie tylko. Zanim zaczniecie hejtować –
dajcie nam się rozkręcić. : D
#1 Ból w Dubenhorn: Intro
Tego wieczoru w karczmie nie było zbyt wielu gości. Radochna
ze znudzeniem wycierała i tak już czyste kufle ścierką. Wraz z nadejściem
wiosny ciężko było dotrzeć do Dubenhornu. Wędrowcy z północy musieli zmagać się
z roztopami na równinach, a zawsze ciężkie do przebycia pasma gór na południu
były pokryte jeszcze śniegiem. Mieszkańcy zaś, po okresie zimowej wegetacji, wznowili
pracę na surowym terenie. Kto najszybciej zbierze surowce, uchroni swoje
poletko przed wodą, znajdzie kawałek trawy do wypasu zwierząt.
Barmanka odłożyła kufel pod ladę. Zbliżała się pora wieczerzy,
więc powinni zjawić się stali bywalcy. Wśród nich był Vengerud, około trzystuletni
krasnolud, który od 3 lat zaopatrywał Dubenhorn w drewno. W osadzie pojawił się
niewiadomo skąd. Mieszkał z dala od ludzi, w chacie, którą sam z mozołem
zbudował. Stronił od kontaktów z mieszkańcami. Ograniczały się one do interesów
i wizyt w karczmie, gdzie tego dnia zjawił się jak zwykle, kiedy słońce chyliło
się ku zachodowi. Właściciel uśmiechnął się pod nosem na jego widok, ponieważ
Vengerud słynął z wilczego apetytu. Często w połowie codziennej uczty musiał
luzować swój wielki pas, dając sobie więcej miejsca na jagnięcinę i piwo.
Radochna od razu nalała mu trunku, w końcu co wieczór
zamawiał to samo. Nie pałała do krasnoluda wielką sympatią, ale znajomość z nim
była dla niej korzystna. Gdy miała wolną chwilę chodziła do lasu i szukała
roślin, choć nie była zbyt dobrą zielarką. Starała się, lecz tylko dzięki pieczy
Vengeruda nad jej zbiorami nie było ofiar śmiertelnych. Widywali się więc dość
często – wieczorami w karczmie, za dnia w lesie.
- Dziękuję, ale dziś nie przyszedłem tu, żeby jeść –
powiedział powoli ochrypłym głosem krasnolud.
- Nie? Na świętego Cuthberta, co się stało?! – prawie
wykrzyczała Radochna. Widać było, że się zmartwiła. Wiedziała, że tylko coś
bardzo poważnego może odciągnąć gościa od jedzenia.
- Spokojnie kobieto. – odparł szorstko Vengerud, wyraźnie
zażenowany zachowaniem barmanki. – Skończyła się zima, nikt w Duberhorn nie
potrzebuje już tyle drewna. Chciałem spytać, czy wiesz, gdzie można by jaką
robotę załapać?
- Mnie pytasz? Też codziennie tu przesiadujesz. Porozmawiałbyś
z innymi to może byś się czegoś dowiedział, a nie tak wiecznie sam. Nie tylko o
drewnie można rozmawiać! Podać piwa, czy nie? – zezłościła się.
- A trącił cię trol babo! – wstał, obrócił się na pięcie i
ruszył ku wyjściu.
- Głupi! Widzisz, że goście się zbierają to i byś może się
dowiedział o jakiejś robocie. Sam wiesz, że teraz silne chłopy są potrzebni.
Siadaj i pij! – postawiła kufel na ladzie przy barze i weszła do pomieszczenia
obok, które było kuchnią.
Vengerud niczym posłuszne dziecko przycupnął przy barze i zamoczył gęste wąsy w piwnej pianie. Długo rozglądał się za potencjalnym pracodawcą, albo chociaż kimś, kto zapłaciłby za ów złocisty trunek. Dla krasnoluda nadeszły ciężkie czasy.
Vengerud niczym posłuszne dziecko przycupnął przy barze i zamoczył gęste wąsy w piwnej pianie. Długo rozglądał się za potencjalnym pracodawcą, albo chociaż kimś, kto zapłaciłby za ów złocisty trunek. Dla krasnoluda nadeszły ciężkie czasy.
piątek, 15 marca 2013
Pierogarnia Stary Młyn
Właśnie wróciliśmy z kolacji w pierogarni Stary Młyn w
Toruniu. Co tu dużo mówić. Jest to lokal powszechnie znany, który już swoje
pozytywne recenzje w Internecie zebrał. Niemniej jednak przy okazji cyklu Lokalizator powiemy kilka słów od
siebie.
czwartek, 14 marca 2013
„Szeroka No. 9"
Dziś rozpoczynamy dział Lokalizator. Czyli chodząc sobie po świecie, a najczęściej po Toruniu, będziemy oceniać i komentować różne kawiarnie i inne lokale. Ja jestem inicjatorką i głównym kawoszem, a Daniel chodzi za mną, je i płaci :).
__________________________________________________
wtorek, 12 marca 2013
Rozwiane ob(ł)awy
Obejrzałem „Obławę”! Ku mojemu
zaskoczeniu film ten wyszedł bardzo szybko na DVD, dzięki czemu nie zdążyłem o
nim zapomnieć i obejrzałem. Wiele się nasłuchałem o tym obrazie, jaki to
kontrowersyjny, pełen szokujących treści. I tu pojawia się mój pierwszy problem.
W zapowiedziach czytałem, że „Obława” obala polskie mity dotyczące wojny,
deheroizuje utarte wizje walczących do ostatniej krwi Polaków. Tyle, że aby
zobaczyć obalone mity najpierw trzeba w nie wierzyć. Ja niestety do tej grupy
społecznej się nie zaliczam. Jestem tylko człowiekiem i rozumiem, iż w
sytuacjach ekstremalnych (a za takie uważam wojnę) ludzie będą robić wszystko,
aby przeżyć. Sposoby schodzą tutaj na dalszy plan. Dlatego było dla mnie
oczywiste, że w czasie niemieckiej inwazji nie wszyscy łapali na broń i biegli
na pierwszą linię frontu. To, że dotychczas oglądaliśmy tylko bajki w stylu „Bitwy warszawskiej” gdzie
drobne panie łapią za CKM, a ramię w ramię z żołnierzami, z krzyżem w dłoni
pędzi ksiądz, jest tylko naszym narodowym zboczeniem. „Obława” jest kolejnym
filmem o II wojnie światowej, z którego jednak wyjęto martyrologię i mesjanizm.
Cała historia przedstawiona w
tym filmie jest w zasadzie banalna. Grupa żołnierzy, zepchnięta przez wroga do
podziemia, gnieździ się w spartańskich warunkach w lesie i działa na zasadach
partyzanckich. Mają swojego hitmana (Marcin Dorociński), który likwiduje złych
Niemców i polskich zdrajców. Wśród grupy walecznych mężów krząta się Pestka (Weronika Rossati), ni to
pielęgniarka ni to praczka. Dziewczyna traci wiarę w sukces Polaków, wybiera
kolaborację. W kontaktach z Niemcami pomaga jej etatowy konfident Hitlerowców –
Henryk Kolendowicz (Maciej Sthur).
Żeby nie znudzić widza, cała
fabuła została mocno udziwniona dwoma czynnikami. Po pierwsze – chronologia.
Liczne retrospekcje są jedynym źródłem jakiegokolwiek napięcia, czym przy
okazji nieco utrudniają odbiór filmu. Po drugie – związek przyczynowo-skutkowy.
Oglądałem ten film dość późnym wieczorem lecz uważnie, jednak mimo wszystko w
pewnym momencie nie wiedziałem już, od kogo się to wszystko zaczęło. Żona
Kolendowicza (Sonia Bohosiewicz) chce pozbyć się niekochanego męża. Jej ojciec
donosi na zięcia polskim żołnierzom. Zabójca Dorociński wyrusza po
Kolendowicza, by zastrzelić go w lesie. Dowiadujemy się także, że kaprala Wydrę i Kolendowiczową łączy wspólna przeszłość. Drugi ciąg to historia Pestki.
Przychodzi do Kolendowicza, razem spotykają się z Niemcami. W konsekwencji
spotkania dochodzi do rzezi w obozie partyzantów. Niby nic takiego ale
zagmatwane, prawda?
Wreszcie gra aktorska. Wszystko
kręci się wokół czworga bohaterów (Sthur, Dorociński, Rossati, Bohosiewicz).
Najprostsze zadania miała odtwórczyni roli Pestki. Cicha, cnotliwa, pełna
pokory i skruchy. Brakuje wewnętrznej walki, rozdarcia między własnymi
interesami, a wiarą w rodaków. Po tej hollywoodzkiej
gwieździe spodziewałem się więcej. Odrobinę emocji widać w grze Sonii
Bohosiewicz. Mimo, że jej miłość do męża, o ile w ogóle była, wygasła, możemy
zaobserwować jej rozterki, wahania. Szczerze mówiąc, najbardziej w „Obławie”
podobał mi się Dorociński. Bardzo dobrze oddał psychikę wysoce indywidualnej
postaci jaką grał. Po serii filmów gdzie występuje jako melancholijny,
zagubiony romantyk (swoją drogą widziałem ostatnio zwiastun filmu „Miłość”
gdzie wraca do tego typu bohatera; panie Marcinie, why?), w tym filmie jawi się
jako bezwzględny killer, który przed wykonaniem wyroku potrafi gawędzić z
ofiarą o piłce nożnej (świetna scena!). Grając kaprala Wydrę według mnie pokazał, że to czołowy polski aktor pokolenia w
wieku około lat 30. A co pokazał Sthur? Oddał charakter swojej postaci dobrze,
solidnie, pokazał wszystko co miał pokazać jako Henryk Kolendowicz. I pewnie
uznałbym, że to kolejna jego dobra rola, gdyby nie fakt, że zagrał w tym filmie
z Dorocińskim, który go przyćmił. Na koniec mały kamyczek do ogródka „Obławy”.
Postać Kolendowicza: kolaboranta, materialisty i egoisty została ukazana źle.
Widać, że chciano stworzyć bohatera
pełnego wewnętrznych sprzeczności, który współpracować z Niemcami musi, żeby
przetrwać. Jednak w „Obławie” widzę tylko typowy czarny charakter, który dzięki
donosom żyje w przepychu i instrumentalnie traktuje żonę. Kiedy już zdążymy go
znielubić pojawia się jego ludzka twarz.
Nie wykorzystuje Pestki, a przed śmiercią pokazuje, że tak naprawdę kocha żonę
i prosi swojego oprawcę o opiekę nad nią. Zwłaszcza ten ostatni gest sprawił,
że ręce mi opadły.
Podsumowując, jeśli znacie
historię „Obława” nie będzie dla was szokiem. Może za to być jednym z
pierwszych REALISTYCZNYCH polskich filmów o tematyce wojennej. Wszystko to
dźwiga na swoich plecach Dorociński, który intryguje i ciekawi. Dlatego warto
obejrzeć ten obraz, choćby ze względu na niego.
grafika z: link
sobota, 9 marca 2013
Recenzja filmu „Poradnik pozytywnego myślenia”
„Poradnik pozytywnego myślenia” to adaptacja książki Matthew
Quicka o tym samym tytule (książki nie znam, więc odniesienia do wersji
papierowej pominę). Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny jest David O.
Russell (za jedno i drugie nominowany do Oscara). Film w Polsce pojawił się 8
lutego 2013 i dziś już powoli kurczy się ilość seansów w multipleksach.
Na wstępie muszę podkreślić, że zasiadając w kinowym fotelu
dokładnie miesiąc po krajowej premierze nie wiedziałem zupełnie, że zaraz
obejrzę coś, co ma na koncie tegorocznego Oscara (najlepsza aktorka
pierwszoplanowa – Jennifer Lawrence), a w siedmiu innych kategoriach był
nominowany. Jakoś mi to umknęło, a film wybrałem na podstawie napotkanego
wcześniej zwiastuna i sympatii do Bradleya Coopera („Kac Vegas”, „Jestem
Bogiem”, „Drużyna A”), który wcielił się w rolę głównego bohatera.
Film jest komedią romantyczną, gdzie wspólnym mianownikiem
dla pary są problemy natury psychicznej, a pierwszym tematem rozmowy stają się
środki psychotropowe przez nich zażywane. Fabuła opiera się na postaci Pata,
który wraca do rodzinnego domu po leczeniu w zakładzie psychiatrycznym. Jego
głównym celem staje się odzyskanie zaufania żony. Początkowo gdzieś na boku
pojawia się Tiffany, która po śmierci męża pozostaje mocno „rozchwiana”
emocjonalnie. Losy tej dwójki raczej nie przyprawiają o dreszcze. Można rzec,
że w tej kwestii film kurczowo trzyma się schematu tradycyjnej komedii
romantycznej.
W tle pojawia się jeszcze relacja Pata z ojcem (w tej roli
Robert De Niro, dla którego nominacja dla najlepszego aktora drugoplanowego
jest akurat, bo wybitny nie był, ale na pewno lepszy niż np. w „Poznaj moich
rodziców”), po którym główny bohater odziedziczył gorącą głowę. W mojej opinii,
ciekawsza od losów głównych bohaterów jest sytuacja jego rodziców. Pat senior z
obsesją na punkcie futbolu amerykańskiego i nerwicą natręctw rysuje się bardzo
interesująco. Do tego uzależnienie od hazardu, które doprowadza do postawienia
wszystkich pieniędzy jakie ma na wynik meczu. W cieniu męża jest Dolores (Jacki
Weaver), która nawet nie próbuje zatrzymać jego szaleństw. Cechuje ją za to
nieustanne wsparcie zarówno dla niego jak i syna-wariata.
Uważam, iż dobrze się stało, że przystępując do oglądania
„Poradnika” nie wiedziałem o wyróżnieniu dla odtwórczyni roli Tiffany. Teraz, z
pewnym dystansem, mogę zastanowić się, czy Jennifer Lawrence rzeczywiście była
tak dobra, aby odebrać statuetkę złotego
człowieczka. Na pewno była lepszym „czubkiem” niż Cooper (co stwierdzam z
nieukrywanym żalem, bo po panu Bradleyu spodziewałem się więcej). Jej wiarygodna
gra sprawiała, że w każdej sytuacji, w której się znajdowała, stawałem po jej
stronie. Myślę, że lepiej też oddała metamorfozę jaką jest wyleczenie się z
mentalnych problemów poprzez rodzące się uczucie. Podsumowując – tak, to może być rola oscarowa. Jak się okazało,
była.
Innym aspektem, który przykuł moją uwagę, są bohaterowie
dalszego planu. Mam wrażenie, że wszyscy, począwszy od przyjaciół Pata po jego
psychiatrę, są w tym filmie tylko po to, żeby powiedzieć/zrobić coś śmiesznego.
Niby nie powinienem po takiej historii oczekiwać czegoś więcej ale mimo
wszystko czuję niedosyt.
Ogólnie rzecz ujmując, „Poradnik pozytywnego myślenia” jest
filmem przyjemnym. Mimo, iż nie jestem fanem komedii romantycznych, oglądając
„Poradnik” nie czekałem ze zniecierpliwieniem na finalną scenę, kiedy wreszcie
zakochani wpadną sobie w ramiona, a ja rozprostuję zdrętwiałe kości. Wręcz
przeciwnie, pod koniec czułem się jak mały chłopiec, który skończył dobrą
zabawę i chciałby więcej ale musi już iść do domu.
Jako że to moja pierwsza recenzja filmowa,
zastanawiałem się nad wprowadzeniem jakiejś skali oceniania (wzorem 1-10 na filmwebie).
Jednak stwierdziłem, że jeśli tak zrobię, ktoś średnio zainteresowany przeleci
wzrokiem po treści, sprawdzi notę i sobie pójdzie. Nie ma tak dobrze, trzeba
przeczytać! :)
grafika z: link
Recenzja filmu „Lilie wodne"
Lilie
wodne są roślinami wyjątkowymi. Na pierwszy rzut oka widać jedynie ich
piękno i kruchość - jakby z trudem unosiły się na powierzchni wody.
Większość z nas zauważa tylko ich barwne zakwitanie, lecz Ci, którzy choć raz
wsiądą na łódkę i podpłyną w ich stronę dowiedzą się, jak silne korzenie
zapuszczają. Podobnie rzecz ma się z bohaterkami filmu Lilie
wodne (Naissance des pieuvres), reżyserii Céline Sciammy.
piątek, 1 marca 2013
kryj się kto może! - recenzja książki "Pokolenie Ikea"
Pif
paf. Książka wycelowała we mnie serię pocisków. Leciały z każdej strony. Były
różnego kalibru: na „k”, na „ch”, na „j”. Zdarzały się także szyfry zwiadowców,
głównie angielskich. Chyba tylko ciekawość, jakiś wrodzony masochizm lub może
niedowierzenie spowodowały, że doczytałam ją do końca. Przedmiot miał też o
tyle szczęścia, że był pożyczony, więc nie wylądował w koszu.
Szczerze?
Czuję się oszukana. Zapędzona w kozi róg.Wydawnictwo obdarzyło okładkę Pokolenia
Ikea opisem jakże niewinnym, a wręcz wabiącym:
POKOLENIE IKEA to opowieść o ludziach, którzy pracują po to, aby spłacić kredyty, rozczarowani rygorystycznym, sprzedanym za namiastki szczęścia, życiem.
Pomyślałam sobie – jak miło. Ktoś chce pokazać, jak wygląda
dzisiejszy świat, ile wyrzeczeń (lub cwaniactwa) wymaga osiągnięcie
czegokolwiek. Że drogo, że kryzys, że jakoś tak nijako i samotnie. Więc
skusiłam się. A tu nagle zaułek, rozkaz „rozstrzelać!”. Nie było czasu na
odwrót. Pozostałam na miejscu i postanowiłam obserwować poczynania wroga.
Czego
można się dowiedzieć o młodym, pracującym pokoleniu z owego wydruku? Zanim
odpowiem na to pytanie, powinnam zrobić małą dygresję odnośnie słowa „wydruk”.
Przyznaję się bez bicia – skręca mnie, gdy słyszę o tej publikacji, że jest
książką. Taką prawdziwą, świeżą, pachnącą. Nie mam racji? Pozwólcie na
przykład:
Dziewiętnaście. Skończyłam na Ibizie w zeszłym roku. Byłam tam na wakacjach. A film mi się urwał. I budzę się rano cała goła. No, prześcieradłem tylko byłam przykryta. Obok leży jakiś facet, no, ochroniarz z tej dyskoteki, Niemiec. I ten Niemiec też goły, wiesz. Wielki facet, dwa metry wzrostu, i wygolony na całym ciele. A fiutka miał takiego małego - zaśmiała się perliście. Wstałam i uciekłam stamtąd. A bałam się, że się obudzi. No, jak nie wiem co.. I teraz tylko zastanawiam się, czy z nim spałam, czy nie.
To samo
słyszę jeżdżąc autobusem, choć zazwyczaj bronię się słuchawkami w uszach
tudzież kochanym ramieniem, które odetnie człowieka od takiego świata. Mogłabym
też to samo przeczytać w świecie wirtualnym. Za darmo. Gdybym tylko chciała.
Więc
jeszcze raz: czego można się dowiedzieć o młodym, pracującym pokoleniu z owego
wydruku? Na pewno nie tego, że adekwatne jest dookreślenie „Ikea”. Raz czy dwa
ktoś kupił tam meble, raz ktoś podał tę nazwę. Tytuł wskazuje na cechę
pokoleniową, lecz po przeczytaniu tekstu okazuje się to zabiegiem zupełnie na
siłę. Jakby dwudziesto, czterdziesto, sześćdziesięciolatkowie wcale nie
zwariowali na punkcie tego wielkiego, kolorowego sklepu. Wszyscy uprawiają
teraz shopping. I to większy niż ten ukazany przez Piotra C.
Starałam
się jednak być cierpliwa. Nie każdy jest przecież dobrym socjologiem. W nagrodę
dostałam opowieść bez fabuły. Na daremno próbowałam się też zgłębić w
psychologizm bohatera czy opisy przyrody. Chyba, że interesuje kogoś znaczna
liczba modnych, kulturowych nawiązań. Czyli wszystko to, co można znaleźć u
wujka Google tudzież w wyskakujących reklamach, gdy już coś człowieka
zainteresuje. Z jakiegoś jednak powodu Pokolenie Ikea okrzyknięte
zostało „głosem pokolenia trzydziestolatków”. Jak dla mnie to głos jednego
cynicznego faceta o jego przedmiotowym traktowaniu kobiet. Niedorobiony Piotruś
Pan i jego towarzyszki. Towarzyszka-emo, towarzyszka-fanatyczka-religijna, czy
towarzyszka-przyjaciółka, która okazuje się być zakochana w bohaterze
(uwierzycie, jak powiem, że wcale się tego nie spodziewałam?), co wyznaje
mężczyźnie przez ścianę łazienki podczas imprezy, którą sama zorganizowała, w
czasie jego stosunku z inną kobietą. Co za chojrak…
Gdy
słyszę podobne opowieści w tym świecie rzeczywistym, w którym jem, chodzę i
słucham podobnych opowieści, zazwyczaj włącza mi się instynkt samozachowawczy i
uciekam. Raz, że i tak w nie nie wierzę, dwa - ciekawsze jest chociażby życie
seksualne mrówek. A przynajmniej ma jakiś sens i nie jest eksklamowane w
tramwaju. Ale zaraz, chwilka! Autor przecież mówi, że jest to
autobiografia. Ciekawe, że nazwiska przy tym nie podaje.
Nie
chciałabym być jednak posądzona o wredność. Powiem zatem, co mogłoby się w tym
wydruku podobać, gdyby nie był komercyjnym chłamem (o czym za chwilkę). Autor
nie tylko opowiada o mężczyźnie, ale także osadza wydarzenia w kontekście wielu
cytatów. Szkoda tylko, że taka wartość naddana nie jest dostosowana do grupy
odbiorców, którzy nie sięgają po Pokolenie Ikea dla idei, lecz
dla prostej przyjemności kibicowania podbojom bohatera. Boli zakończenie
sugerujące ciąg dalszy (choć tu i plusik dla autora – w końcu jakieś napięcie).
Podobać może się również lekki styl, który jednak został zbyt upotoczniony. Nie
znam trajektorii lotu pocisku, ale jeśli ktoś strzela do mnie z każdej strony
to powinien domyślić się, że bez problemu zabije pewną granicę smaku. Autor
zapomniał, że magazynki się kończą, a amunicja ostra jest używana tylko
niekiedy.
Powiedziałam
złe, dostrzegłam dobre, teraz mam prawo podsumować to i owo. Na książkę, która
miała być głosem pokolenia czekałam może nie z niecierpliwością, ale
zaciekawieniem. Okazało się, że jest napisana językiem rodem z bloga – skrawki
życia na pokaz. Jak dla mnie? Moda jednego sezonu napędzona mediami, pod kątem
których pewnie została stworzona. Podejrzewam, że owy wydruk powstał w
określonym celu, dla określonych czytelników. Czysta komercja: bez estetyki,
moralności i tajemnicy. A tak dwoma słowami? Szkoda lasu. I na książkę, i na
recenzję.
Piotr C, Pokolenie Ikea, Gdynia: Novae Res, 2012, ss. 194.
Piotr C, Pokolenie Ikea, Gdynia: Novae Res, 2012, ss. 194.
Dzień z życia piłkarza
Profesjonalizm wymaga poświęcenia
Żeby dobrze przedstawić zwykłemu kibicowi, jak wygląda
codzienność w wykonaniu piłkarza, należy rozróżnić stopień jego
profesjonalizmu. W Polsce, zwłaszcza w niższych ligach (już na 4. szczeblu
rozgrywek) niekiedy zawodnicy muszą dorabiać, by zapewnić sobie godne życie.
Pieniądze za półamatorską grę nie są duże, futbol jest bardziej pasją niż
sposobem na życie. Tutaj za przykład niech posłuży drużyna Pomorzanina Toruń.
„Czerwono-niebiescy” występują w IV lidze kujawsko-pomorskiej. Zespół składa
się w większości z młodych zawodników, przeważnie jeszcze uczniów lub studentów.
Starsi są aktywni zawodowo. Seniorzy trenują raz dziennie, o godzinie 17:00,
tak aby zajęcia nie kolidowały z pracą. Treningi młodszych adeptów futbolu
odbywają się na jednym z Orlików o godzinie 18:30. W wyższych ligach sytuacja
wygląda podobnie. Występujący w II lidze (trzeci szczebel rozgrywek) Górnik
Wałbrzych również organizuje trening od poniedziałku do piątku między 16:30, a
18:00. Jeden trening dziennie to standard również w zespołach ekstraklasy.
Jednak tutaj profesjonalizm posunięty jest dalece bardziej niżeli w mniejszych
klubach.
Tytan pracy czy leń?
W świadomości przeciętnego Kowalskiego rysują się dwie wizje
zawodowego piłkarza. Przeważnie wybór między jedną a drugą, dokonuje się
zależnie od wyników drużyny. Kiedy ulubieńcy w sobotni wieczór rozgramiają
przeciwników 5-0, pojawiają się głosy, że rezultat jest zapewne efektem
ciężkiej pracy na treningach, a poprzedzają go litry potu wsiąknięte w murawę
czy podłogę siłowni. Jednakże kiedy przychodzi porażka, zewsząd słychać tylko –
„lenie! W ogóle nie biegali, brakło im zaangażowania. Widać że trenują po 2 h
dziennie, potem wsiadają w swoje drogie auta i do domu”. Kiedy przeciętny kibic
dowiaduje się, że jego idole spędzają ledwie 120 minut na doskonalenie swoich
umiejętności, może się niepokoić. Ale czy tak jest naprawdę?
Rzecznik Rzeźniczak
W obronie przed negatywnymi stereotypami na temat polskiego
futbolisty staje za pomocą swojego bloga defensor Legii Warszawa, Jakub Rzeźniczak.
Popularny „Rzeźnik” opowiada jak wygląda jego zwykły dzień pracy. Pan Jakub
melduje się w klubowym obiekcie o godzinie 10:00, czyli 60 minut przed
treningiem. Rozgrzewka, lekki trening i masaż pozwalają dobrze przygotować się
do właściwych zajęć, które trwają z reguły około 2 h. Legionista wylicza, że w
klubie spędza dziennie prawie 5 h. W zależności od trybu meczowego, stołeczni
piłkarze mają jeden lub dwa treningi na dzień. Ponadto, w zależności od ambicji
zawodnika, zajęcia indywidualne w siłowni. To kolejne 3-4 h w tygodniu.
Reprezentacyjny prawy obrońca wspomina również o sesji z psychologiem sportowym
oraz spotkaniach promocyjnych z kibicami, co również należy do jego obowiązków.
To jednak uwarunkowane jest od sytuacji w konkretnym klubie. Nie wszędzie
korzysta się z pomocy psychologa, nie wszystkie polskie drużyny są tak medialne
jak Legia Warszawa.
Według Rzeźniczaka, niepochlebne opinie pod adresem piłkarzy
są efektem zazdrości oraz zawiści ludzi, którzy nie osiągnęli w życiu podobnych
sukcesów, nie dorobili się tak znacznych zarobków. Jednakże takie osądy nie
biorą się znikąd. Dziennikarze strony sportfan.pl odbyli swego czasu rozmowę z
jednym z ekstraklasowych zawodników. Zapytany o jego zwyczajny dzień piłkarz
wyjawił portalowi jak można grać w polskiej ekstraklasie minimalnym nakładem
sił. Anonimowy grajek wstaje około godziny 9:00, by zdążyć na trening. Sam
przebieg zajęć również nie jest dla niego atrakcyjny. Ćwiczenia jakie aplikuje
zawodnikom trener są przestarzałe i nieefektywne. Po prysznicu i posiłku
przeważnie futbolista ma wolne. Wyjątkami są dni, w których trenerowi „odbije
palma” i przeprowadza z zawodnikami analizę wideo gry swojego zespołu i
przeciwnika. Resztę dnia sportowcy spędzają w centrach handlowych, kinach, z
rodziną lub grając na play stadion. Na dodatek po weekendowej kolejce ligowej
często poniedziałek jest dniem wolnym od zajęć, by „wycieńczeni” piłkarze mogli
się zregenerować.
Pracusiom dziękujemy
W kwestii codziennej pracy Polska niestety odbiega od
zachodu Europy. W jednym z wywiadów Tomasz Kuszczak, do niedawna bramkarz
Manchesteru United, opowiedział jak wygląda dzień w jednym z największych
klubów na świecie. Tam zawodnicy spędzają ze sobą prawie cały dzień: trenując,
rozmawiając, integrując się ze sobą w wolnym czasie. To pozwala im lepiej się
zrozumieć także na boisku. Standardem są dwa treningi, siłownia i odnowa
biologiczna. Niestety, co bardziej niepokojące, wzorce zachodnioeuropejskie nie
przyjmują się w naszym kraju. Za przykład owej niechęci może posłużyć przykład
Dana Petrescu. Ten znakomity przed laty piłkarz m.in. Chelsea Londyn, podjął
kilka lat temu próbę zbudowania jako trener futbolowej potęgi z Wisły Kraków.
Kazał piłkarzom dużo biegać, ćwiczyć, dawać z siebie tyle, ile dają zawodowi
gracze w lidze angielskiej. Pragnął by zawodnicy spędzali z sobą więcej czasu,
a klub traktowali jak drugi dom. Jednak wysiłek Rumuna poszedł na marne,
piłkarze żalili się w mediach na „mordercze” natężenia obowiązków, wyniki były
poniżej oczekiwań i Petrerscu musiał pożegnać się z posadą. Teraz odnosi spore
sukcesy w Rosji, gdzie zrozumiano, że tylko ciężką pracą można cokolwiek w
piłce osiągnąć.
Drugie wyjście z mroku
W 2011 roku światło dzienne ujrzał album „Bez
tytułu”, siódmy studyjny krążek łódzkiego zespołu COMA. Z racji koloru okładki
określany mianem czerwonego. Płyta różni się nieco od dotychczasowych dokonań zespołu.
Na pierwszy plan wybija się kawałek, który, co tu dużo mówić, średnio pasuje do
charakterystyki zespołu. Utwór „Na pół” jest wesołą, ledwie dwuminutową opowiastką
o wesołym codziennym życiu i „wakacjach nad jeziorem”. Właśnie ta piosenka z
mocno kolorowym teledyskiem stała się głównym orężem osób zarzucających COMIE
skierowanie swoich zainteresowań na słuchacza nierockowego. Teoretycznie temu
kawałkowi niczego nie można zarzucić (tzn. nie jest disco-sieczką ze skąpo
ubranymi dziewczynami w klipie), jednak ciężko połączyć tak „lekki” utwór z
dotychczasowymi klimatami zespołu. Można też spotkać się z zarzutami pod
adresem utworu „Los, cebula i krokodyle łzy”, który określany jest jako typowo
„radiowy”. Jako recenzent tego nie widzę. Powiem więcej, ta piosenka jest
najlepszym przykładem na metamorfozę zespołu, która doprowadziła do powstania
czegoś interesującego.
Czuję się w obowiązku do bliższego pochylenia się nad
tym kawałkiem, tak często mylnie interpretowanym przez słuchaczy. Sam tekst nie
jest zbyt skomplikowany. Po kilkukrotnym wysłuchaniu znam ją praktycznie na
pamięć. Zaczyna się od opisu prozaicznych czynności: kubek, mleko, mycie.
Jednakże słuchając tych dwóch, niedługich wersów widzimy znacznie więcej. Kłótnię
zakochanych, w efekcie której stracił byt przedmiot tak z pozoru zwyczajny,
jednak dla wielu bardzo osobisty. Kubek to więcej niż gliniana rzecz. To
zaufanie, coś własnego, co codziennie nam towarzyszy. Niegdyś grzało zmarznięte
dłonie ciepłym napojem, teraz jest niebezpieczne gdyż może zranić ostrą
krawędzią. Potem widać prośbę o spokój, wyciszenie, tak potrzebne by dojść ze
wszystkim do ładu i zażegnać spór. I na koniec to zapewnienie dające poczucie
nadziei – „przyjdę zanim zaśniesz”. Potem mamy hiperbolę, że nawet koniec
świata nie jest powodem by się smucić. Czym więc jest przy tym zwykła kłótnia,
jakich jeszcze wiele będzie miało miejsce w przyszłości? Przychodzi refren.
Centralna część każdego utworu muzycznego, która z początku tak bardzo przypomina
znane już fragmenty COMY. „Za długa zima”, „niezbyt łaskawy los” – skądś to
pamiętam… Lecz nagle, „przyznaj, że w sumie się żyje cudnie”! Ten nagły powiew
świeżości, połączony ze zmianą dotąd melancholijnego rytmu piosnki daje
wrażenie, że cała COMA obudziła się z letargu i poczucia beznadziejności, które
często można było w ich tekstach wyczuć. Kolejna zwrotka jest za to przejawem
niezłych umiejętności wróżbiarskich w wykonaniu łódzkiego zespołu. Muzycy jakby
wiedzieli, że odbiorcy będą atakować ich nowe dzieło zarzutami o
komercjalizację. Już więc zawczasu odpowiadają w „Los, cebula…”: „po co czytasz
komentarze sfrustrowanych miernot? Niech się durnie trują jadem, oszczędź sobie
złego”. Ta zwrotka najdobitniej świadczy o tym, co stworzyli w najnowszej
płycie. Dzieło, którego sami nie potrafią do końca zdefiniować, eksperyment z
formą i treścią. I dobrze!
Tym
bardziej śmieszy mnie ostatni zarzut wobec najnowszego dzieła łódzkiego
zespołu, mianowicie optymizm. Fakt, COMA nie przyzwyczaiła nas do wersów „w
sumie się żyje cudnie”, raczej słyszeliśmy „zrozum, jeśli nie będę umiał zmusić
się do życia”. Jednak to jeszcze zdecydowanie nie powód, by zarzucać kapeli
„pójście w komercję”. Każdy band ma prawo zmienić kierunek, spróbować czegoś
świeżego. To przecież artyści, ludzie niczym nie skrępowani w swoich twórczych
aktach. Takich metamorfoz gustów było przecież ostatnio bez liku. W Polsce
chyba najsłynniejsza (i najbardziej szokująca zarazem) dotyczyła Agnieszki
Chylińskiej. Była wokalistka ONA przerzuciła się na disco, zupełnie rezygnując
z wykorzystania swoich nieprzeciętnych walorów głosowych. Podobnie było ze
słynną amerykańską grupą Linkin Park. Chester i spółka jeszcze kilka lat temu
gra naprawdę agresywnie, a słuchali ich tylko nieliczni. Dziś każdy 10-latek
kojarzy ich ze ścieżką dźwiękową filmu „Transformers”, a nastolatki wieszają
sobie ich plakaty nad łóżkiem. Fani COMY przyzwyczaili się do zawiłych metafor
i melancholijnych zwrotek. Niemniej takich utworów na najnowszej płycie też nie
brakuje. Co więcej, w kawałku „Gwiazdozbiory” słyszymy nawet sarkastyczne
„wyślij na mnie swój sms”. Suma summarum zespół dalej komercją się brzydzi, a
lżejsze utwory na płycie są po prostu wynikiem spróbowania czegoś nowego. Zresztą
sami muzycy mówią o najnowszym dziele jako o czymś wcześniej w ich twórczości
niespotykanym: (…) stojący w opozycji do poprzednich dokonań, neokonceptualny,
niesymetryczny i ryzykowny, ale jednocześnie mocno powiązany ze wszystkim co
robiliśmy do tej pory (…). Opis właściwie się zgadza. Poza nowościami na krążku
odnaleźć można „starą COMĘ”, pełną poetyckich wersów i mocnego rockowego
brzmienia. W kilku utworach w „Czerwonym albumie” łatwo doszukać się wymyślnych
solówek gitarowych oraz zabawy głosem Roguckiego, po wysłuchaniu których
myślisz – hm, pewnie fajnie by to brzmiało na koncercie. I to prawda. Są
pozycje na płycie („Gwiazdozbiory”, „Angela”), przy których można stwierdzić,
że powstały z myślą o koncercie. Słuchając COMY na żywo, na scenie ciężko
wgryźć się w słowa wokalisty, zanurzyć się w refleksji kolejnych zwrotek.
Koncert w wykonaniu Łodzian ma być pełen mocy, energii przekazywanej publice ze
sceny. Do takiej koncepcji idealnie pasują piosenki z najnowszej płyty. Częsta
zabawa dynamiką sprawia wrażenie swoistego „uderzenia” w słuchacza.
Także jeśli
szukać u COMY nowości in plus – tu zdecydowanie dysharmonia rytmu nowych
piosenek, które potrafią do pewnego momentu nawet uśpić, by w najwłaściwszym
czasie sprawić że podskoczymy z siedzenia. Paradoksalnie wspomniane zachowanie
tradycyjnych wzorców również trzeba zapisać po stronie zalet. Muzycy mieli
chyba świadomość, że zmiana o 180 stopni nie wyszłaby im na dobre.
Poeksperymentowali, ale zachowali dawne schematy, które doprowadziły ich na
szczyt polskiej sceny rockowej. Myślę, że pod wieloma względami COMA
skomponowała swoje najświeższe dzieło wręcz perfekcyjnie. W przeciwieństwie do
wspomnianej Chylińskiej, która całkowicie zmieniła adresatów swojej muzyki, Roguc
i spółka stworzyli coś, co poszerzyło grono ich słuchaczy, lecz nie odstraszyło
równocześnie dotychczasowych fanów. „Czerwonego albumu” nie można też oceniać w
ramach sukcesu bądź porażki zespołu. Jest to po prostu coś nowego i teraz
pozostaje czekać na kolejny krok. Miejmy jednak nadzieję, że po następnej
płycie rockamani nie będą musieli śpiewać zbyt często „w kolejnej odsłonie
skurwiłem się znojnie”.
grafika z: link
Subskrybuj:
Posty (Atom)